sobota, 20 listopada 2010

Słowo się rzekło...

...kobyłka u płota. Byłoby wczoraj, ale nieopatrznie wcisnęłam jakiś klawisz i cały gotowy post poooszedł! :(

Mój przedpokój, a konkretnie jego większa połowa wygląda tak:


Po prawej widoczne drzwi od babcinej szafy robiące za lustro. Szafa była stara, ale żaden tam zabytek. Miałam do niej sentyment i kiedy Babcia zmarła zażyczyłam ją sobie na pamiątkę. Wynikły niestety pewne komplikacje i z szafy ostały się tylko drzwi. Przez kilka lat tułały się po całym mieszkaniu i ostatecznie wylądowały na reprezentacyjnym miejscu na wprost drzwi wejściowych.
Po lewej stronie widać zabudowę. Zdjęcie dobrze oddaje kolor forniru, parkiet też jest mniej więcej w takim kolorze, natomiast ściana ma się nijak do rzeczywistości. Naprawdę kolor jest raczej wściekły. Rozstanę się z nim bez żalu :)
W głębi drzwi kuchni zastawione bramką antybachorkową, a dwa świecące punkty za nią to nie UFO, tylko nasz kot Kotełka. Bramka, oprócz pełnienia swej zasadniczej funkcji zabezpieczającej, dostarcza nam również codziennej dawki ruchu, jakże potrzebnego dla zdrowia gnuśnemu mieszczuchowi ;)
Jak widać przedpokój jest wąski, ma kształt litery L. Druga, niewidoczna część jest podobnie wąska i podobnie ma zabudowę na lewej, a farbę na prawej ścianie. Trochę się nie znam, ale duży wzór na ścianie, po całości, dałby klaustrofobiczny efekt, więc muszę się zdecydować na coś dyskretniejszego. A jeżeli farba, to raczej jasna i można by pokusić się o jakieś dodatkowe obramowanie dla lustra. Słowem, jest potencjał!

Co Państwo sądzą?

piątek, 12 listopada 2010

Dylemat

Dość banalny. Wnętrzarski. Jakiś czas temu wspomniałam o drzwiach babcinej szafy, która robi u mnie za lustro w przedpokoju. Paula chciała nawet zobaczyć to cudo, ale muszę ze wstydem przyznać, że mam opory. Nie dlatego, bynajmniej, że z lustrem jest coś nie halo, ale z całą resztą.
Lustro wisi sobie w przedpokoju, dokładnie na wprost wejściowych drzwi do mieszkania i wszyscy goście przegladają się w nim wchodząc. Przedpokój jest bardzo wąski, więc właściwie niemal wchodzi się w to lustro i szok, jakim jest niespodziewane stanięcie ze sobą oko w oko, sprawia, że nikt nie przygląda się reszcie.
A reszta to widok zaiste smutny. W czasach moich rodziców przedpokój był wyklejony tapetą imitującą jakieś ciemne drewno. Kilka lat temu w przypływie furii zdarłam te tapety i pomalowałam ściany na kolor, który w owym czasie wydawał mi się optymistyczny i radosny - wściekłą zieleń. Fakt, w przedpokoju zrobiło się jaśniej i weselej, ale ząbki bolały ;)
W zeszłym roku  do obrazu rozpaczy dołożyła swoje Pani Sąsiadka z Góry, a konkretnie jej wadliwa spłuczka. Wściekłą zieleń uzupełniły malownicze zacieki, a ja zaczęłam się zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Rozwiązaniem najprostszym jest farba, ale w jakim kolorze? Dobrze byłoby, żeby kolor harmonizował z kolorami w pokojach i, niestety z zabudową w kolorze mahoniu. Bo nie napisałam jeszcze, że cała jedna strona przedpokoju zabudowana jest szafami i pawlaczami, które Rodzinie kojarza się dość jednoznacznie - z wnętrzem jachtu, i to klasyka z lat siedemdziesiątych. Nie chcę nic pstrokatego, kolory w pokojach wystarczą, ale beż? No nie wiem... Beż jest już w salonie :( Biały odpada, bo w przedpokoju ściany są najbardziej narażone na brudzenie. Kicha!
Skoro słabo mi szło z wyborem koloru farby, z desperacji zaczęłam przemyśliwać ponowne użycie tapety i się zaklopsowałam na amen. Wyszło mi, że do prostych, mahoniowych szafek będzie pasowała tapeta w dyskretny, stonowany kolorystycznie wzór kwiatowy. Prościzna. Rzecz w tym, że wymyśliłam sobie kwiaty, jak na sztychach w starych książkach o botanice, a z moich dotychczasowych poszukiwań w różnych sklepach, również internetowych, wynika, że takie tapety... nie istnieją. Do złudzenia przypomina mi to moje lata nastoletnie, kiedy to wymyślałam sobie jakie ubrania chciałabym mieć, i zawsze były to ubranie nie występujące w sklepach. Ten zwyczaj już mi na szczęście minął i teraz potrafię sobie coś w sklepie wybrać, więc z tapetą pewnie będzie podobnie i wybiorę coś, co jest do kupienia i będzie pasowało do mojego przedpokoju.
Po załatwieniu ścian, pozostanie jeszcze tylko zlikwidowanie upiornego "jasnego orzecha" z drzwi wejściowych (pamiątka po sąsiedzie wynajętym swego czasu przez moją Mamę do remontowania mieszkania. Ach, ta moja Mama! Umówiła się z gościem na stawkę godzinową, bez określenia czasu zlecenia. Gdyby nie skończyły się jej pieniądze, prawdopodobnie malowałby do dziś ;) ) i będzie można cyknąć fotki.

Trzymajcie kciuki :)))

sobota, 6 listopada 2010

Pora na Telesfora...

...czyli na kolejny post. Od ostatniego było co prawda kilka po drodze, ale niestety nie wydostały się z mojej głowy do wirtualnej przestrzeni. Widać jeszcze nie była ich pora ;)
U nas bez zmian, festiwal choróbsk trwa. Dziecko odwiedziło nową panią doktor. Mama zdesperowana rzeźnią odbywającą się w rejonowej przychodni zdecydowała się na komercyjną alternatywę ("Można płacić kartą"). Efekt terapeutyczny porównywalny z tym, jaki osiągnęliśmy po wizycie w ramach NFZ, mój komfort podczas wizyty bez porównania wyższy. Bachorek w oczekiwaniu na wizytę froterował na czworaka znacznie czystszą podłogę, trwało to cztery razy krócej, w przerwach mógł się pobawić zabawkami (w naszej przychodni, nie wiedzieć dlaczego, zabawki są tylko w przychodni dla dzieci zdrowych ???), a Mama nie zgrzytała zębami, że co chwila ktoś się wkręca do gabinetu na wydrę i kolejka puchnie w oczach.

I tak właśnie wygląda moje podejście do obecnego systemu ochrony zdrowia - za darmo leczę się, kiedy nie dolega mi nic wymagającego pośpiechu (UWAGA! Nie dotyczy zębów. Od czasu podstawówki, gdzie dentystka-sadystka była na miejscu i pastwiła się nad dziećmi, czy tego chciały, czy nie. Po latach, leczonej przez tę panią prawej dolnej szóstce musiałam powiedzieć sayonara na ostrym dyżurze w szpitalu u chirurga szczękowego w ostrym stanie zapalnym, który zeżarł ząb od spodu.), a w sprawach nagłych (zatkane ucho, zapalenie rogówki, itp.) uderzam do Centrum Medycznego X. X, bo nie o reklamowanie konkretnej firmy mi chodzi, ale o opis zjawiska, więc nazwa firmy nie ma większego znaczenia. I żeby nie było, to post też nie jest o tym, jaka nasza służba zdrowia jest be. Jest jaka jest, i szkoda mi życia, by na nią utyskiwać. Ale do rzeczy.
Na szczęście w odróżnieniu od Mojego Szczęścia jestem osobą, której pieniądze na koncie nie parzą i zawsze jakiś zaskórniak jest, więc jak mnie już przydusi, to łapię za telefon, umawiam się na wizytę (najczęściej bez problemu i bez konieczności długiego na nią oczekiwania), jadę, płacę kartą (a co?!) i dostaję to, po co przyszłam. Na szczęście nie zdarza się to często, moje kłopoty zdrowotne są zwykle uciążliwe, ale błahe (miał ktoś kiedyś zatkane ucho - wrrrr!), więc takie podejście jeszcze mi się kalkuluje. Gdybym chciała sobie kupić komfort "obsługi" infekcji Bachorka, to sprawa wymagałaby przeliczenia ;). Zawsze podczas takich wizyt nachodzi mnie jedna refleksja. Siedzę sobie w tej poczekalni, kolorowej, lśniącej czystością, z wygodnymi meblami, dystrybutorem z darmową wodą, kawą, pisemkami do czytania, gapię się na inne osoby w poczekalni i tak gdzieś w środku czuję się, jakbym była tu nie na miejscu, jakbym się pod kogoś podszywała, jakby to był świat nie dla mnie. Bo bulę za wizytę własną kasę, a nie przyłażę z abonamentu, który mi cały lub w części funduje korporacja w ramach socjalu? Dziwne. W końcu stać mnie. Nie muszę rok na te wizyty oszczędzać. Chyba muszę się nad sobą poważnie zastanowić :))) Będzie post, kiedyś, kiedyś :)
A tymczasem... ja dla odmiany od wszystkich dookoła leczę się z zapalenia zatok. TA DAMMMM! Leczę się u lekarza rodzinnego, do którego jestem zapisana, za for fri, jak mawiają niektórzy. Ostatni raz byłam tam jeszcze w ciąży, dokładnie z tym samym problemem i nie był to pierwszy raz. No prześladuje mnie ta infekcja na okrągło. Okazało się, że w przychodni jest nowy lekarz. Zapisał mi terapię tak skomplikowaną, że nie jestem w stanie zapamiętać, które leki kiedy mam łykać i muszę zerkać na rozpiskę. Mam nadzieję, że tym razem pomoże i umówiliśmy się, że po kuracji stawiam się ponownie i bierzemy się za wzmacnianie odporności. Bo zapomniałam napisać, że na odchodnym pani doktor płatna kartą zapisała Bachorkowi Bioaron C na podniesienie odporności. To ja też chcę!!!

I żeby zakończyć, jakimś miłym, porowym akcentem zapodaję przepis na super łatwą, super szybką i super pyszną zupę porową:

Potrzebne składniki: por, ziemniaki, mleko (lub śmietana), masło, sól, pieprz i oczywiście woda ;)

Pora (biała część) pokroić w talarki, ziemniaki, jak kto lubi, i wrzucić do wrzącej wody. Gotować na wolnym ogniu do miękkości, dolać mleko (lub śmietanę), przyprawić solą i świeżo zmielonym czarnym pieprzem. Na koniec dodać masło. Wersja z mlekiem jest łagodniejsza w smaku, ale może wydawać się kontrowersyjna, więc jeśli ktoś się boi, może użyć śmietany lub w ogóle zrezygnować z zabielania, choć wtedy zupa będzie cienka w smaku. Zupa powinna być dosyć gęsta, co osiąga się rozgotowując pora i ziemniaki. Ja tej zupy nie przecieram, ale spokojnie można to zrobić. Można też zacząć gotowanie od podduszenia pora na maśle. Nieco więcej zachodu, smak również pyszny.

Smacznego!

poniedziałek, 18 października 2010

Trafieni, zatopieni :(

Kiedy urodził się Bachorek, i trzeba było rozpocząć przygodę z opieką zdrowotną, pojawiła się także kwestia szczepień. Obowiązkowe, to obowiązkowe - nie dyskutuję, ale co z pozostałymi? Pani w przychodni, spytała mnie uprzejmie, czy interesuje mnie coś poza standardem. Wierzę nauce, ale bez przesady, nie zamierzam pakować w dziecko wszystkich odkryć współczesnej wakcynologii. Co tu robić? Pani musiała wyczytać na mojej twarzy niezdecydowanie, bo podrzuciła koło ratunkowe: "Będzie Pani wysyłała dziecko do żłobka?" Uff! POLAM i wszystko jasne! "Tak!". "To Pani weźmie rotawirusa i pneumokoki." "A te meningokoki?" "To potem, potem." Dalsza rozmowa dotyczyła schematu szczepień i kosztów. Po rozmowie z pewną lekarką pediatrą, finansowo niezainteresowaną polecaniem mi czegokolwiek, dołączyłam do listy ospę wietrzną.
Minęły prawie dwa lata, pewnie ze dwa tysie (wolę nie liczyć, chociaż rachunki mam) i co ja na to dziś?
Dziś moje dziecko kaszle i smarka, ale: płuca ma czyste i silne jak miechy (pneumokoki - gdyby ktoś pytał), uszka zdrowiutkie, nie tak jak niektóre inne dzieci adaptujące się z nim do żłobka (meningokoki - gdyby ktoś...), od czwartku w żłobku kilkoro dzieci odpadło na rotawirusa - ale nie mój Mały Bohater. O nie, nie!
Nie. Mój Mały Bohater odporny na Bardzo Groźne Infekcje, ale nieodporny na Zwykłe, przywlókł rotawirusa do domu i załatwił nas na cacy. Rodzina od piątkowego poranka leży plackiem, bo trafiło mu błędnik i przy każdej zmianie pozycji ma mdłości, ja w sobotę miałam prawie 39 stopni, totalne osłabienie i nie powiem, pawia też rzuciłam. Wygląda na to, że szczepienia zadziałały. Po "fantastycznym" weekendzie, podczas którego oboje fizycznie niemal nie byliśmy w stanie zająć się dzieckiem, na obiad zjedliśmy zasmażane buraczki i gotowane kartofle, bo tylko to daliśmy radę upichcić (A tam, daliśmy! Rodzina dała. Ja właściwie właśnie miałam kryzys choroby i dawałam radę ustać na nogach nie dłużej niż pół minuty. Chociaż nie powiem, jak Rodzina osłabła po obraniu kartofli, to ja posoliłam wodę i włączyłam gaz.) Sama zaczęłam się zastanawiać, czy się nie zaszczepić przeciw grypie...

No szczepić się, czy się nie szczepić ;) Jak Państwo sądzą???

czwartek, 14 października 2010

Ja wysiadam!

Dziś w drodze do pracy nadziałam się na gablotę z Superakiem. Wiszą takie na wszystkich kioskach, reklamując aktualne wydanie. Na pierwszej stronie wielki napis: OTO KIEROWCA BUSA ŚMIERCI i duże zdjęcie twarzy. Szlag mnie trafił! W jednej chwili miałam ochotę zwymiotować i zrobić karczemną awanturę kioskarzowi, żeby to ściągnął. Co za g...!!!
Jeszcze do wczoraj uważałam, że to pisemko nieszkodliwe, oferujące łatwostrawną, sensacyjną papkę mało ambitnemu odbiorcy. Jak ktoś bardziej ambitny, to mógł nie czytać. Sama nie raz ryczałam ze śmiechu czytając artykuły, w których patos graniczył z groteską, ale to co zobaczyłam dzisiaj przekroczyło moją granicę tolerancji. To, że tabloidy będą, dopóki ktoś będzie chciał je kupować, to oczywiste, ale nie zgadzam się na epatowanie wszystkich ich żałosną treścią.
Protestuję!!!

czwartek, 7 października 2010

Ten dzień

Dzisiaj jest ten dzień, kiedy muszę sobie ponarzekać. Od trzech dni znowu kisnę w domu z chorym Bachorkiem, zamiast adaptować go do żłobka i latać do pracy. W piątek wróciłam do pracy po wychowawczym, w poniedziałek brałam już L-4 na opiekę nad dzieckiem, a dzisiaj się jeszcze dowiedziałam, że muszę wypełnić i złożyć jeszcze jakiś kwit do ZUS, bo samo zwolnienie nie wystarczy. Ja w sumie nieźle znoszę biurokrację i pewnie bym to wszystko skwitowała wzruszeniem ramion, ale po 1,5 roku w domu z dzieckiem, a) tak się przyzwyczaiłam do nie dostawania pensji, że załatwianie durnych formalności, żeby dostać jakiś zasiłek pielęgnacyjny, wydaje mi się nie warte zachodu, b) naprawdę wolałabym przejść etap wyżej i już z nim nie siedzieć, a nie mogę. Jestem skazana na zajmowanie się dzieckiem. Znikąd pomocy. To znaczy, nikt mnie nie zmuszał do urlopu wychowawczego, to był mój wybór i nie żałuję, ale przyszedł moment, kiedy oprócz mamy w domu przyda się też malcowi kontakt z innymi dziećmi (stąd pomysł ze żłobkiem), i wkurza mnie, że choróbska nie pozwalają procedować z tak misternie ułożonym planem. Ręce opadają. Stoję, kurde, rozkrokiem między wychowawczym, który podobno się skończył, a pracą, o której prawie zapomniałam i już do niej teoretycznie chodzę. Nie tak miało być. Powrót do pracy jest stresem, rozstanie z dzieckiem jest stresem, miałam to już mieć za sobą i kicha. Nie dość, że znowu wszystko przede mną, to jeszcze nie wiadomo kiedy. Nie lubię, jak mi się tak plany komplikują. I wkurza mnie, że jako kierownik projektu Bachorek muszę się z tym bujać. Niestety. Bleeeeeee!
Do tego jeszcze mam pryszcze. Pieprzę takie na ramię broń!

Dobranoc! Idę spać. Może przez noc spłyną na mnie jakieś pokłady cierpliwości i dobrego humoru, dzięki którym wytrzymam jeszcze kolejne dni z dzieckiem chodzącym z nudów po ścianach.

PS. Glutonie kochany wyzdrowiej szybciutko, żebyś mógł pójść w poniedziałek do żłobka zdrowy. Ale jak nie wyzdrowiejesz, to mama nie będzie Cię tam pchała na siłę, w końcu o Twoje dobro chodzi, a nie o mamy wygodę. Wiem, że Ci się w żłobku podoba. Nie beczysz, przez kilka dni nauczyłeś się pić z kubeczka, samodzielnie jeść, siadać na nocnik, tańczyć i przestałeś płakać i bać się, kiedy jakieś dziecko do Ciebie podchodzi. Jestem z Ciebie bardzo dumna :)

piątek, 24 września 2010

Gdzie popełniłam błąd?

Obiecałam sobie, że blog nie będzie mi służył do komunikowania się z nikim poza ewentualnymi czytelnikami. Żadnego załatwiania osobistych spraw przez pośredników! Wszystko prosto z mostu, w oczy, możliwie bez zwłoki. I muszę przyznać, że jak na razie, jestem konsekwentna :).
W zeszły piątek Rodzina udałą się na targ z krótką listą zakupów. Szczególnie zależało mi na zielonych pomidorach, gdyż naczytałam się internecie przepisów i nabrałam smaku na dżem z tychże. Spokojnie oporządzałam gospodarstwo, kiedy zadzwonił telefon:
- M., a te zielone pomidory, to jakie mają być?
- ???
- Jakieś specjalne? Czy normalne?
- Yyyy. Nooo, normalne, tylko zielone.
- Bo tu są takie zielonkawe.
- No nie wiem. Po prostu spytaj, czy są zielone. Ale to pewnie te.
Porannych prac domowych ciąg dalszy. Kolejny telefon:
- M., ale tu nie ma normalnej bazylii, jest jakaś drobnolistna. Brać? Nada się? (Bazylia miała być na pesto.)
- No, nie wiem. A pachnie jak bazylia?
- A skąd ja mam wiedzieć?! Ale pan mówi, że jest lepsza.
- To weź.
Dalszych telefonów nie było. Rodzina wróciła z zakupów, porzuciła siaty i poleciała do roboty. Ja wzięłam się za rozpakowywanie i jakież było moje zdumienie, kiedy w torbie znalazłam... Tadam!

Hmmm. I właśnie w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Nie tego się spodziewałam, o nie! Nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie podejrzewałam, że zielone pomidory mogą być tak... mało zielone. Nie ukrywam, byłam rozczarowana. Szykowałam się już na kulinarne eksperymenty według przepisu znalezionego TUTAJ, a tu zielonych pomidorów brak. Bardzo frapowała mnie równiez kwestia dlaczego, mimo telefonicznej gorącej linii, nie dogadaliśmy się. A mimo, że od początku wiedziałam, że cała sytuacja nadaje się na bloga, najpierw po południu przeprowadziłam rozmowę wyjaśniającą. Okazało się, że a/ Rodzina kupiła mi najbardziej zielone pomidory, jakie były na targu, b/ najwyraźniej za mało dobitnie wyraziłam, że interesują mnie tylko zielone pomidory w kolorze zielonym. Ot i cała zagadka :)
Mimo lekiej wpadki z kolorami postanowiłam jednak przerobić "zielone" pomidory na dżem. Efekt postaram się sfotografować jutro.
Pa!


Taaak. To są dwa malutkie słoiczki. Z kilograma pomidorów. Chyba poszukam innego przepisu :))).

poniedziałek, 13 września 2010

A nie mówiłam...

...zapewne powiedziałaby babcia Bachorka, gdyby nie była damą. Ale jest, i nie powie tego głośno, a już na pewno nie do mnie. A dlaczego miałaby powiedzieć? Otóż moję dziecię rozpoczęło w ostatnią środę adaptację do żłobka. Przez trzy dni spędzał tam 1,5-2 godziny bliżej lub dalej mamy. Z sukcesem, moim zdaniem. Zapoznawał się z otoczeniem, zabawkami, ciociami, dziećmi i co najważniejsze - żłobkowymi procedurami.
Czy Bachorkowi żłobek się podoba, trudno powiedzieć. On sam jeszcze nie mówi, więc na informację z pierwszej ręki nie można liczyć. Nie wyglądał na niezadowolonego. Dedukuję więc, że nie jest źle. Mnie żłobek podobał się bardzo. Pierwszego dnia łaziłam za nim krok w krok zachęcając do brania zabawek, włączania się w zabawy, podchodzenia do Cioć. Lekka konsternacja nastąpiła w momencie, kiedy dzieci zasiadły do drugiego śniadania. Bachorek po chwili wahania zdecydował się sięgnąć łapką po kawałek jabłka, ale Mama zamarła na widok filiżanek, z których piły kompot wszystkie dzieci. A my nie umiemy pić z kubeczka :(. Ale obciach! Starałam się jakoś mu pomóc i udało się oblać tylko trochę. Namówiłam go też do zabawy w tunelu z materiału, która bardzo podobała się innym dzieciom. Początkowo tylko patrzył, ale po jakimś czasie zdecydował się spróbować i nawet kilka razy powtórzył. Mieliśmy być godzinę, ale wyszliśmy po półtorej, wykorzystując moment, kiedy dzieci szły do łazienki na nocniki.
Drugiego dnia starałam się trzymać jak najdalej od dziecka i jednocześnie być cały czas na widoku. W pewnym momencie Bachorek poszedł za samochodzikami do drugiego pokoju i zorientował się, że Mamy nie ma dopiero po jakimś czasie. Pobeczał się, ale Ciocia go przyprowadziła do Mamy i łzy obeschły. Tym razem Bachorek zobaczył, jak dzieci siedzą na nocnikach i zasiadł do obiadu. Ja czekałam na korytarzu. Bek, odprowadzenie do Mamy i do domu.
Trzeciego dnia trochę się pokręciłam z nim, a potem zmyłam na korytarz na dłuższy czas. Bek, oglądanie obrazków na rękach u Cioci, wyniesienie do Mamy i... Dziecko się obraziło i nie chciało do Mamy. Po chwili jednak się namyślił, że jednak Mama to Mama i można się przytulić. Tak zakończył się pierwszy, nieco skrócony tydzień w żłobku. W domu Bachorek przeszedł przyspieszony kurs picia z kubeczka, więc teraz tylko trochę się oblewa i wie, jak przystawić buzię. Pełen sukces nastąpi w momencie, kiedy Dziecko zajarzy, że jak się kubkiem majta, to zawartość się wylewa. Kurs domowy na razie został zawieszony, bo w ferworze ćwiczeń kubek z małpkami się stłukł. Podjęliśmy też pierwsze próby siadania na nocnik. Siada. Do tej pory raczej do niego wchodził nogami, albo zakładał go sobie na głowę.
Można powiedzieć, że pierwszy tydzień żłobka zakończył się sukcesem i niestety na tym sukcesie musimy na razie poprzestać. Dziecko od soboty ma zielonego megagluta i gorączkę. Mama również kicha i siąka. A Babcia błagała, żeby nie posyłać Dziecka do żłobka, bo będzie chorować. I wykrakała ;)

My tymczasem nie pękamy. Gorączka powyżej 38 stopni jest zbijana nurofenem, gluta usuwamy chusteczkami, może nawet jako bonus Dziecko nauczy się smarkać i, jak tylko choróbsko przejdzie, wracamy na adapację.

Ahoj!

poniedziałek, 6 września 2010

Gdzie jestem, jak mnie nie ma

Tu jestem. Tylko wygląda, jakby mnie nie było. A piszę, kiedy poziom pary twórczej osiąga ciśnienie wymagające spuszczenia. Nie znaczy to, że nic nie robię, tylko się nadymam ;). Od poprzedniego tygodnia wykonałam:
1. 4 słoiki ostrych papryczek czereśniowych nadziewanych fetą marynowanych w oleju,
2. 9 słoików konfitury mirabelkowej,
3. słoiczek pesto,
4. po pudełku mrożonej natki i koperku,
5. słój ogórków małosolnych,
6. i prawie pół poduszki techniką granny squares na szydełku,
7. byłam na dwóch wizytach towarzyskich :)

ad. 1. Zostały 3. Wczoraj jeden poszedł na przystawkę do obiadu i okazało się, że a) jest to jadalne, a nawet całkiem smaczne, b) nie wszystkie papryczki są równie ostre (???)
ad. 2. Miał być dżem, ale się nie zsiadło. Poprzednim razem miał być dżem, a wyszła marmolada. Statystycznie rzecz ujmując, w przyszłym roku powinno wyjść wreszcie to co chcę ;).
ad. 3. SŁOICZEK, kurczę! Nawet nie słoik. Z wielkiego pęku bazylii wyszedł Bachorkowy słoiczek 190g, ale za to pysznej pyszności słoiczek :))).
ad. 6. Włóczka mi się skończyła, ale bakcyl chwycił :))))).

W mosiężnej misce do powideł robią się już żurawiny, jutro śmigam na targ po zielone pomidory na dżem, a w kibelku spoczął "Praktyczny kurs fotografii" i jestem już w rozdziale "Światło i kompozycja". Liczę na to, że dzięki lekturze uda mi się zawalczyć z ułomnością, która sprawia, że jestem w pewnych kręgach znana z wyjątkowego antytalentu fotograficznego. Po prostu nie umiem robić ładnych zdjęć, a chciałabym. Trzaskam zdjęcia jak małpa. Naceluję i pstryk! Efekty można obejrzeć na przykład tu. Trochę mi przykro z tego powodu i postanowiłam się poprawić. Możliwe, że jestem na bakier z kompozycją z powodu braku praktyki, a nie wadliwej konstrukcji mózgu. Oby!

Spadam do kuchni obierać gruszki do żurawin.

Pa!

sobota, 28 sierpnia 2010

Fasolnik - ki czort?

Dziś właściwie nie było nic specjalnego, co warto byłoby opisać. Nikt nikogo nie okradł, nie zamordował - Matko, co ja piszę! ### Kasujemy.
Dzień, jak co dzień, tyle że byłam na ślubie koleżanki z pracy. Znaczy sobota. Koleżanka poprosiła, żeby zamiast kwiatów przynieść przybory szkolne, które chcieli z mężem sprezentować dzieciom z domu dziecka. To było wyzwanie. Z kwiatami byłoby prościej: "Dzień Dobry! Potrzebuję bukiet na ślub. Jakie kwiaty? Mogą być te. Za ile? Za X złotych" I załatwione. Pani florystka zrobi co trzeba. Z pomocami większy kłopot. Bo trzeba samemu dokonać wyboru (w okolicy brak młodocianych konsultantów), chciałoby się kupić jak najwięcej, jak najfajniejszego, i nie wypada kupować badziewia. Może to zabrzmi okropnie, ale swojemu Bachorkowi pewnie jakoś wcisnęłabym taniznę z supermarketu*, ale kiedy kupuję coś dla dziecka, którego nie spotkam, to nie będę miała szansy wytłumaczyć dlaczego. Dlaczego uważam, że lepiej jest przemyśleć zakup i dokonać wyboru, na co wydać pieniądze.
Ja akurat nie uważam, że kupienie droższych zesztów do szkoły ma podnieść wartość dziecka. W oczach jego kolegów lub własnych. Naturalnie teoretyzuję, bo Bachorek nie ma jeszcze dwóch lat, ale kierunek myślenia raczej mi się nie zmieni. Jeśli przedmiot jest solidnie wykonany i mi się podoba, to ok. Biorę najtańszy z porządnych. Szmalec się nie zmarnuje. Znajdę dziesiątki pomysłów, jak wydać zaoszczędzone tu i tam złotówki. I niech mnie gęś kopnie, jeśli mój syn kiedykolwiek usłyszy ode mnie, że musi mieć markowe/najdroższe, bo jak ktoś nie ma markowego/najdroższego, to jest słabo.
Rodzina twierdzi, że "nie sztuką jest oszczędzać, sztuką jest zarabiać". Być może. Dla mnie, głupio i niepotrzebnie wydać ciężko zarobione przez siebie pieniądze, to żadna chwała. Zrezygnować z rozrzutności lub niefrasobliwości, to cnota. I tym optymistycznym akcentem zakończę.

Dobranoc :)

* Zakupy zrobiłam w supermarkecie i nabyłam: piórnik z wyposażeniem we wzór piracki, gumki do wycierania Scooby Doo, pięć zeszytów Hello Kitty, dwa zeszyty z owocami na plastikowych okładkach (przesłodkie! sama chciałabym takie mieć), trzy zeszyty z fajnymi kreskówkowymi zwierzątkami, nożyczki do papieru z rączkami w kształcie krokodyla, farby, komplet pędzelków i blok do malowania, i kleje z brokatem. Może coś jeszcze, ale nie pamiętam. Mam nadzieję, jakieś dzieciaki to ucieszy.

P.S. No i wyszedł mi post nie na temat. Widać ten był ważniejszy. A fasolnik kupiłam wczoraj na targu i spałaszowałam dziś z Rodziną, Bachorkiem i znajomymi. Ki czort? Taka fasolka szparagowa, zielona, tylko długa na jakieś 40 cm. W smaku inna od fasolki, ale porównywalna. Można jeść. Bachorek wciągał, jak Zakochany Kundel z kreskówki Disneya :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Blog - jak to łatwo powiedzieć...

Według Rodziny jestem uzależniona od komputera/internetu/blogów. Rodzina jest o tym fakcie głęboko przekonana, ponieważ swoją diagnozę opiera na wnikliwych i dogłębnych obserwacjach moich poczynań w godzinach po powrocie Rodziny z pracy. Co więcej, Rodzina doskonale wie, co robię, kiedy nie ma jej w domu. Wiedza ta jest oparta na przesłankach najmocniejszych z możliwych - własnych przekonaniach. Och, gdybyż Rodzina miała chociaż ukrytą kamerę! Zobaczyłaby wtedy, co naprawdę dzieje się w domu, kiedy Jej tu nie ma i jak wygląda moje "uzależnienie".
To prawda, gdyby to było możliwe, wisiałabym na internecie przez cały Boży dzień. Uwielbiam internet za to, że jest przebogatym źródłem informacji o świecie i nie tylko. Parę kliknięć myszką lub po klawiaturze i można znaleźć się w ciekawym zakątku, posłuchać czyichś opowieści, albo dowiedzieć ciekawych rzeczy. I co w tym złego? Dziecko czyste, nakarmione, przytulone, obiad upichcony, pranie zrobione, zmywara za/rozładowana. Hę? Mogę chyba trochę poklikać? Mogę. I klikam.
Pomysłem blogowania w pewnym sensie natchnęła mnie właśnie Rodzina, która od lat zapewnia, że gdyby umiała, to by blogowała. Gadała, gadała i z tego gadania wyszło tyle, że to ja cichaczem założyłam blog i od czasu do czasu coś skrobnę. Znacznie więcej czytam i daje mi to ogromną frajdę. Na początku zastanawiałam się, analizowałam - po co ludzie zakładają blogi, co pisać, odsłaniać się, zasłaniać, obserwować innych, komentować, czy podglądać i nie zostawiać żadnych śladów? I po grzyba mi w ogóle ten blog?! Odpowiedzi na te pytania po woli się krystalizują. Reaguję, jak czuję, z niektórymi blogami i/lub blogerami się zaprzyjaźniam, stają się mi bliskie. Mój blog jest wprawką, która albo będzie wstępem do prawdziwego bloga, albo rozejdzie się po kościach. Czas pokaże. A na razie piszę i nie zastanawiam się, czy ktoś to czyta, czy nie, i jak to ocenia. Nie zastanawiam się, ale to nie znaczy, że jest mi to obojętne. Odwiedzam wiele blogów, które prezentują prace autorek, będące inspiracją dla innych. Trudno by mi było na siłę wymyślać, co mogłoby przyciągnąć czytelników, kreować swój blogowy wizerunek pod publiczkę. Nie chcę tego robić. Mialkotek jest więc w 100% prawdziwy i jeśli taki kogoś przyciągnie, choć na chwilę, to witam serdecznie :)

I do następnego spotkania!!!

wtorek, 17 sierpnia 2010

Supermeni są wśród nas

Kto by pomyślał, że poczciwy Megasam może być areną tak gorszących scen, jak te, które rozegrały się tam dzisiaj?
Poturlałam się ci ja z Bachorkiem po zakupy, jak to w upalny dzień, bez zbytniego kręcenia, prosto do działu z alkoholami celem nabycia butelki winka na wieczór. Właśnie zerkałam na półkę, czy załapię się jeszcze na atrakcyjną promocję francuskiego różowego stołowego, kiedy oczom moim ukazała się zaskakująca scena.
Między regałami stoiska monopolowego miotał się młodzieniec w stroju sportowym zaganiany z dwóch stron przez nabuzowane adrenaliną sprzedawczynie. Po kilku sekundach do akcji włączył się pan stojący do stoiska cukierniczego. Za nim już startowała z bloków czarnowłosa czterdziestoparolatka z ręką w gipsie. Ja, na fali tego ogólnego poruszenia, też już chciałam blokować zbira wózkiem, ale przypomniałam sobie, że wiozę w nim moje pierworodne, i jak do tej pory jedyne, dziecię i zmieniłam zamiar. Zaczęłam kombinować, w którą stronę się ruszyć, żeby zjechać kolesiowi z drogi i na wszelki wypadek stałam bez ruchu, a ten ominął mnie łukiem, wyszarpując równocześnie ubranie z rąk jednej ze sprzedawczyń. Złoczyńca zbiegł, ale w sklepie pozostał jego telefon komórkowy, który podczas szamotaniny wypadł na podłogę i poleciał pod ścianę. Młodsza ze sprzedawczyń podniosła gorący jeszcze ślad i wtedy zauważyłam, że była na bosaka. Chucherko, o dobre pół głowy niższa i 30 kilo lżejsza od gościa, z którym się szarpała. Otrząsnęła się i wróciła na kasę. Ja, ciągle w emocjach, zaczęłam bić brawo dzielnej Pani Kasjerce, ale chyba nikt w sklepie nie zorientował się, co się stało i zakończyłam występ.
Druga Pani była w nieco większym szoku i wracała do siebie obsługując Państwa, którzy tak dzielnie rzucili się jej na pomoc. Co kupił pan nie wiem, bo wybierałam wino. Pani kupiła pół kilo czekoladowych cukierków i jeszcze miałam okazję spytać ją, czy naprawdę chciała rzucać się do walki z gipsem na ręce. Nie była przekonana, ale wierzcie mi, gdyby się koleś nie wyrwał i nie uciekł, chyba zaczęłaby go tym gipsem okładać, a może i poprawiłaby klapeczkami na koturnie.
I jak tu nie wierzyć w ludzi? Była sytuacja, nieprzyjemna bez dwóch zdań, a jednak ludzie zareagowali. Sprzedawczyni zauważyła podejrzanie zachowującego się kolesia, powiedziała o tym koleżance, podjęły interwencję, pomogli zwykli ludzie, którzy zupełnie przypadkowo znaleźli się obok. A nie musieli nic robić. Panie sprzedawczynie mogły udać, że nie widzą. W końcu to nie ich towar, tylko służbowy, a nowe ząbki kosztują. Klienci tym bardziej mogli stać z boku i patrzeć. Stało się inaczej i chwała im za to.
Zastanawiam się tylko jeszcze, jakim trzeba być cymbałem, żeby w biały dzień, na oczach dziesiątek ludzi, robić skok po flaszkę wódki. Po prostu żenada. Zastanów się, młodociany idioto, czy na pewno za głupią połówkę czystej chcesz mieć mug shota* w rodzinnym albumie.

* mug shot  - zdjęcie do kartoteki policyjnej. Poniżej, jeden z ładniejszych jakie widziałam - Jane Fonda (ze strony http://chismetime.com/2009/01/top-10-best-celebrity-mugshots/)

niedziela, 15 sierpnia 2010

Wakacje z blondynkiem

Ufff! Na szczęście już po nich. W tym roku nasze wakacje, to tydzień na kempingu w Dębkach. Kemping - tak, Dębki - nie, tydzień - nie mam zdania.
Po zeszłorocznym niewypale z namiotem (w przedsionku stała woda po kostki, temperatura nocą nie przekraczała 5 stopni, a Bachorek miał pół roku, bez przerwy się odkrywał i nie mówił, czy mu zimno - wytrzymałam trzy noce :-/) tym razem zdecydowaliśmy się na przyczepę i był to strzał w dziesiątkę. Co prawda tym razem pogoda dopisała, ale i tak przyjemniej było mieszkać "pod dachem", niż pod nawet najbardziej esluzywną, ale jednak szmatką. Żeby nie było: nie mam nic przeciwko spaniu w namiocie, nawet z dzieckiem, ale dlaczego nie podarować sobie odrobiny luksusu, kiedy jest możliwość :-D? Na kempingu tłumów nie było, ale czemu się tu dziwić, skoro według pani ze sklepu: "Red's? Nie ma. Nie zamawiamy, bo już po sezonie." Sporo rodzin z małymi dziećmi, ale jak na lekarstwo młodszych nastolatków. Jedenastoletni syn znajomych wynudził się jak mops.
Miejsce na wakacje wymyślili znajomi ze względów sentymentalnych. My chcieliśmy spędzić wakacje w miłym towarzystwie i to się udało. Jednak idea wakacji w jakimkolwiek nadbałtyckim kurorcie napawa mnie najwyższym obrzydzeniem. Słabo mi się robi na wspomnienie tłumów przewalających się lokalną Marszałkowską, niezliczonych straganów z badziewiem i budek ze śmieciowym, śmiedzącym żarciem i samochodów podjeżdżających pod same wydmy mimo obowiązującego w całej wiosce znaku "Strefa zamieszkania". Żeby nie było: nie jestem uprzedzona wyłacznie do polskich plaż. Nie lubię
opalania niezależnie od wielkości i lokalizacji "solarki" ;-).
Czy tydzień wakacji to dużo? Pewnie nie, ale nawet kilka dni z dala od telewizora i internetu nieźle czyści zwoje i stanowczo wystarczająco, jeśli trzeba bez przerwy rozglądać się za Bachorkiem ciekawym świata. Na otwartym terenie upstrzonym drzewami, namiotami, przyczepami i innymi schowankami to wyzwanie. Na szczęście dobrzy ludzie pomogli :-). Jeszcze tylko 8 godzin w samochodzie z zepsutą klimatyzacją i witani rozdzierającym miauczeniem Kociszcza zameldowaliśmy się w domowych pieleszach.
Ufff!!!

P.S. Jeśli ktoś się jeszcze nie domyslił, to Bachorek jest blondynkiem :-).

czwartek, 5 sierpnia 2010

Dobre, bo polskie, a listonosz zawsze dzwoni dwa razy

Dzisiaj dzień pocztowy. Bladym świtem SMSem zapowiedział się kurier z zamówionymi na A. kaloszkami dla Bachorka. Przyjechał w zapowiedzianym czasie i wszystko byłoby cudnie, gdyby kaloszki nie okazały się o numer za duże :( Półtora centymetra to niewiele, ale nie, kiedy ma się nóżkę 14,5cm... No i miałam dylemat: odsyłać i nie mieć dla dzieciaka butów potrzebnych na weekend, czy przełknąć gorzką pigułkę. Po przymiarce okazało się, że buty, nie da się ukryć, są za duże, ale Bachorek się nie wywraca i zdecydowałam się zatrzymać za duże buty.
I tutaj dochodzimy do kwestii zasadniczej - naszego rodzimego biznesu. Absolutnie uwielbiam polskie firmy! Szczególnie te, które startowały w garażach i rozwinęły się w wielkie spółki giełdowe operujące nie tylko na terenie Polski. Szanuję i podziwiam ludzi, którzy chcą i potrafią tworzyć firmy. I serce mi rośnie, kiedy w kontakcie z rodzimą firmą spotykam się z obsługą na najwyższym światowym poziomie. Tak było i tym razem. Nie minęło pół godziny od wysłania maila z reklamacją i decyzją o nieodsyłaniu butów, kiedy otrzymałam maila z przeprosinami i deklaracją nieodpłatnego naprawienia błędu. Oczywiście poproszono mnie o przesłanie zdjęcia podeszwy z numerem. I właśnie takiej reakcji oczekiwałam. Wziąć klienta na klatę, przyznać się do błędu, zaproponować rekompensatę na zatarcie złego wrażenia - pełna profeska. Gdybym od razu dostała buty w odpowiednim rozmiarze byłabym zadowolona, ale wpadki się zdarzają i nie ma się co obrażać, tylko trzeba spokojnie reklamować. Profesjonalnie działający przedsiębiorca będzie wiedział jak ją załatwić.
A kiedy udało mi się uśpić Bachorka na południową drzemkę, dziarsko zadzwonił listonosz. Oczywiście dwa razy. To przybyły zasłonki z Pchlego :)

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Cudny zapach "Czajki"

Wczoraj wybraliśmy się z wycieczką w poszukiwaniu działki budowlanej. Tak, tak, chcemy zbudować dom. Co z tego wyjdzie, życie pokaże. Okolica okazała się ciekawa. Działki, o dziwo, też znaleźliśmy. Ogólnie wycieczkę uznaję za udaną. Ale to, co zrobiło na mnie największe wrażenie, to nieprawdopodobny wprost smród otaczający oczyszczalnię ścieków.
Dotychczas wydawało mi się, że ludzie, którzy protestują przeciwko budowie oczyszczalni, albo wysypisk śmieci, to jacyś oszołomieni, aspołeczni ciemniacy, którzy bez powodu sabotują rozwój cywilizacyjny miast. Do wczoraj. Cofam wszystko, co do tej pory myślałam na ten temat. Przepraszam drodzy Państwo.
Wiadomo, że coś ze śmieciami trzeba robić, ściekami też. Sama jestem przerażona ilością śmieci, jakie produkuje się w moim domu. Ale ten smród... Szambo przy nim to fiołki. Czy oczyszczalnia na prawdę musi tak potwornie cuchnąć?

sobota, 31 lipca 2010

Pomniki, pomniki

W kraju trwa kolejna dyskusja o pomnikach. Są panie gotowe oddać krew za krzyż pod pałacem prezydenckim, są nieprzychylne opinie konserwatora zabytków, są propozycje lokalizacji pomnika Lecha Kaczyńskiego i/lub ofiar kwietniowej katastrofy - jednym słowem jest sprawa. Sprawa nie wolna od polityki i dużych emocji. I, jak nie jestem zwolenniczką bezmyślnego kopiowania "amerykanskich" pomysłów, tak podoba mi się pomysł nadania Muzeum Powstania Warszawskiegi imienia Lecha Kaczyńskiego.
Pomińmy kwestię zasług, przepisów, terminów, itp. skupmy się na najbardziej technicznych i pragmatycznych. Ostatnimi czasy jakość pomników stawianych w Polsce jest dyskusyjna. Ok. Może nie wszystkich, ale przykro, kiedy ku czci postaci tak wielkich, jak Ojciec Święty Jan Paweł II lub Kardynał Stefan Wyszyński, stawia się przerośnięte ogrodowe krasnale, tak jak stało się to na warszawskiej Saskiej Kępie. Rzeźbiarstwo to sztuka. Nie daj Boże, kiedy bierze się za projektowanie pomnika, ktoś, delikatnie mówiąc, umiarkowanie utalentowany lub obdarzony  nadmierną skłonnością do ubarwiania rzeczywistości lub (o zgrozo!) wizjoner-symbolista. Efekt opłakany...


A gdyby tak, zamiast pomników na cokołach bardziej masowo nadawać imiona znanych postaci budynkom i innym obiektom użyteczności publicznej? Większe toto znacznie, widać z daleka, nie sposób przeoczyć przechodząc obok, no i służy nie tylko do podziwiania i składania kwiatów. Czy to nie lepszy pomysł?

środa, 30 czerwca 2010

Yes, yes, yes!

Jest pierwszy komentarz! Odwiedziła mnie Cérie, Kobieta Wyzwolona.  A może nie, ale na pewno reprezentująca sztuki wyzwolone. Na jej blogu znalazłam piękne dzieła. Aż żałuję, że kiedy inni stali po talenta plastyczne, ja najwyraźniej stanełam w nie tej kolejce...
Dziękuję Ci Cérie, że dzięki Tobie pozbywam się niewygodnego poczucia, że gadam sama do siebie :)

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Śpij, Aniołku...

Parę dni temu przypadkiem trafiłam w telewizji na dokument o Chłopcu w Bańce. Oglądałam ten film i nie wierzyłam, że to, co widzę wydarzyło się na prawdę. Był środek nocy i zasnęłam zmęczona zanim film się skończył, ale temat tak mnie poruszył, że nazajutrz szukałam w internecie zakończenia historii.
Chłopiec nazywał się David  Vetter i nie będę pisać, co się wydarzyło - Googiel pomoże, jakby co. Minęły dwa dni, a ja ciągle wracam myślami do Davida. Może, gdybym umiała się pomodlić, to właśnie to powinnam zrobić.
Oglądałam też kiedyś dokument o chłopcu, który przedwcześnie się starzał. Nadal widzę przed oczami jego twarz, zniekształconą przez chorobę, z szelmowskim uśmieszkiem, pełną życia. Kolejne, dotknięte przez los dziecko, które na zawsze zmieniło moje życie. Nigdy Was nie zapomnę!

sobota, 15 maja 2010

Gołąbki, a duchy przeszłości

Kicając dzisiaj po kanałach TV natknęłam się przypadkiem na program Karola Okrasy. Facet jest sympatyczny, miło na niego popatrzeć, a gościem programu była dzisiaj Grażyna Torbicka - kobieta, którą z upływem lat darzę coraz większym podziwem i szacunkiem. Temat programu: smaki dzieciństwa, i o to poszło.
Od kilku dni nosiłam się z zamiarem sporządzenia gołąbków. Jako kuchenna dyletantka i samouk, nie dysponuję sprawdzonym przepisem odziedziczonym po przodkach lub wypraktykowanym podczas długich godzin spędzonych przy garach.
Gotuję chętnie, ale rzadko, rzadko więc mam okazję ćwiczyć. Nieszczęsne gołąbki, na które miałam taką ochotę, musiały powstać sposobem klasycznym: googiel, krótka lektura kilku(nastu) przepisów, wypośrodkowanie tychże i dorzucenie własnych trzech groszy, a na koniec produkcja. I tym razem byłoby tak samo, gdyby podczas zakupów podświadomość nie skierowała mojego wzroku na "Fix do gołąbków" pewnej znanej firmy ;). O key - fixy to żenada, ale co począć, kiedy sprawdzonego przepisu brak, a młode pokolenie swoim rozpaczliwym wyciem skutecznie skraca mi czas pobytu w kuchni i uniemożliwia skupienie się na kreatywnej stronie gotowania? Ulec i spróbować. I oczywiście nie zrezygnować ze swoich trzech groszy...
Przede wszystkim gołąbek z kapustą w środku, jak chciał twórca wspomnianego fixu, to gruba przesada. Gołąbek, to gołąbek. Kapusta ma być na wierzchu. Dużo kapusty. Tyle, że kapustę kupałam średnio dużą i udało mi się z niej zdjąć tylko 8 liści. (Z kapusty wycięłam głąb, wrzuciłam do wrzątku i po obgotowaniu zdjęłam zewnętrzne liście. Kapusty nie trzeba gotować do miękkości. Chodzi o to, żeby liść zmiękł i dał się zdjąć w jednym kawałku. Niestety liście od numeru 9 były już za bardzo pokręcone i nie nadawały się na gołąbki.) Mięso indycze, zmielone oczywiście, wymieszałam z torebką ugotowanego ryżu (żeby nie było, że taki ze mnie geniusz patelni informuję, że ryż ugotowałam poprzedniego dnia i to na super miękko. Miało być na półtwardo, jakieś dziesięć minut, tak jak robiła moja mama, ale jak zwykle Dziecko swoim rozpaczliwym rykiem wybiło mnie z rytmu i kiedy po 25 minutach weszłam do kuchni z niejakim zdziwieniem odkryłam, że ryż nadal spokojnie się gotuje.) i fixem. Nadzienie przeżegnałam na cztery, żeby było mniej więcej równo i zaczęłam zwijać. W trakcie okazało się, że porcje mięsa są nieco za duże i po skończeniu zwijania zostało mi materiału na jakieś trzy dalsze gołąbki. Liści nie miałam, mrozić mięso z fixem trochę się bałam, więc postanowiłam resztę przerobić na małe klopsiki i ugotować.
Tu właśnie wrócił do mnie koszmar z dzieciństwa. Dziecko małe, więc woda na klopsiki nie została posolona, ale chciałam jakoś maluchowi dogodzić i wrzuciłam do niej listek bobkowy. I kiedy tak stałam nad parującym garnkiem wdychając naprawdę niekiepski zapach, przypomniałam sobie dietetyczne klopsiki, które przygotowała mi kiedyś moja mama. Jako nieszczęsne, otyłe dziecko, odchudzane w sposób naukowy we wczesnych latach 80 (żadne tam diety cud - gimnastyka na AWF i zbilansowana dieta niskokaloryczna) mogłam tylko pomarzyć o smażonym kotlecie mielonym. Pewnego razu mama moją porcję kotletów zamiast smażyć ugotowała. Z pieprzem, listkiem bobkowym i zielem angielskim. Wszystkim, co miało poprawić smak i zrekompensować brak przysmażonej skorupki. Miało, ale nie poprawiło. Szczególnym niewypałem okazało się ziele angielskie, a kotlety z garnka wyszły, jak się można było spodziewać, gołe, blade i ogólnie nieapetyczne. Ich smak był tak upiorny, że skutecznie na długie lata obrzydził mi mielone kotlety. Eksperyment z gotowanymi kotletami nie został na szczęście powtórzony, ale trauma przeszła dopiero po dobrych piętnastu latach, mimo, że kotlety mojej mamy, te w wersji smażonej, były naprawdę dobre.
Moje dziecko miało więcej szczęścia. Do gotownia klopsików użyłam niesolonej wody i małego listka bobkowego. Kulki wielkości orzecha włoskiego leciutko obtoczyłam w mące razowej (zwykła wyszła po angielsku). Po 10 minutach gotowania wyłowiłam i gotowe. Dziecko wsunęło trzy sztuki, co przez Rodzinę zostało uznane za sukces.

A tymczasem w innym garnku...
Duży garnek, na dnie liście kapusty, warstwa gołąbków, kilka grzybków
suszonych, znowu warstwa liści. Jak napisałam wcześniej - ma być dużo kapusty! Trzy czwarte litra wrzątku z kostką do smaku warzywną, tą co to ma ponoć mniej soli i pokrywka. Na mały gaz z płytką i niech się warzy. I się warzyło nie wiem jak długo, bo dziecko tradycyjnie wybiło mnie z rytmu, do którego przywrócił mnie dopiero wyraźny zapach dochodzący z kuchni. Szybki sprint i okazało się, że kapusta jest już miękka. Gołąbki zostały pieczołowicie wyjęte, połowa luźnej kapusty zjedzona na poczekaniu. Wywar z gołąbków odcedziłam przez sitko i chwilowo spoczęłam na laurach. Gotowe gołąbki ułożyłam ładnie w naczyniu żaroodpornym i przygotowałam sos. W kubku wymieszałam mały przecier pomidorowy z łyżką mąki, tym razem dla odmiany z ciecierzycy (zwykłej nadal brak :() i dwoma łyżkami śmietany 18 proc. Mieszaninę zahartowałam zagotowanym wywarem dodawanym po łyżce i wlałam do wywaru mieszając żwawo, żeby nie porobiły się grudki. Zagotowałam, dodałam szczeptę cukru i nieco świeżo zmielonego pieprzu i sosem zalałam gołąbki. KONIEC.

Jeśli chodzi o efekt, to nieskromnie wyznam, że gołąbki wyszły przepyszne. Tak twierdzi Rodzina. Sama ocenię to jutro, bo dzisiaj próbowałam klopsików Dziecka, łysej kapusty i sosu podczas gotowania. Jak smakuje to wszystko razem nie dałam już rady sprawdzić, bo brzuszek pełny.

Mniam, mniam!

piątek, 7 maja 2010

Oho! Zaczyna się...

Wsiąkam. Po dzisiejszym skakaniu po blogach czuję, że z niektórymi chciałoby się pobyć bliżej. Co mi się zdaje, że trzeba się będzie pozapisywać, albo co.
Z niemałym wysiłkiem wlepiłam dzisiaj na stronę candy Imoen. Dalsze ruchy wkrótce.

O szyby deszcz dzwoni...

Wczoraj totalna pogodowa kiszka. Deszcz, mżawka, chlapa, plucha. I ciemno. Nic tylko zapakować się z książką pod kocyk. A tu rzeczywistość skrzeczy. Całe dnie w domu, a książki poczytać się nie da. Chyba, że w "świątyni dumania" z pół stronki łyknięte w pośpiechu. Żal. Smutna refleksja, że nie można mieć wszystkiego. I optymistyczna, że jest do czego tęsknić, że to tylko chwilowa niedogodność.

środa, 5 maja 2010

Stało się ś

Siedzę, piszę i pogryzam bundz. Krótko i treściwie. Nie z powodu z premedytacją podjętej decyzji, czy przyrodzonej charakterystyki, ale z irytacji, że piszę ten pierwszy post już trzeci raz.
"ś" mi nie wchodzi z klawiatury, a przy "ł" blogger dodaje od siebie jakieś farfocle. To pewnie jeszcze nie koniec niespodzianek, ale co tam! Po to mam bloga pierwocinę, żeby na nim ćwiczyć.
Mam też lekką tremę. W końcu za chwilę nacisnę "Publikuj posta" i stanie się. Blog rozpocznie egzystencję. Mój koci blog nie o kotach.

Witaj blogu!