wtorek, 6 grudnia 2011

Mała rzecz, a cieszy

Oj, nie po drodze mi było ostatnio do Miałkotka. Szkoda gadać! Na szczęście wydaje się, że zaświeciło słoneczko i w smutnych, jesiennych okolicznościach przyrody, zatli się iskierka życia, a Miałkot ożyje :)
Witajcie zatem!
A co cieszy? Rzecz mała. Do pełni szczęścia po sprzedaży mieszkania zostało mi jeszcze tylko opróżnienie piwnicy. Tygodnie mijały, a piwnica jak stała, tak stała. Od czasu do czasu tylko Nowa Pani Właścicielka budziła mnie w niedzielę z asertywnym pytaniem "Kiedy?". Nawet pewnej soboty Rodzina wraz z Przyjaciółmi odwiedzili piwnicę, żeby sobie tam coś ciekawego wygrzebać, ale żeby tam od razu piwnica od tego opustoszała, to niestety powiedzieć nie mogę.
Piwnica nie jest duża, ledwie dwa metry kwadratowe powierzchni, ale za to nabita po sufit, potwornie zakurzona i bez oświetlenia. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że ja, rasowy chomik, muszę koniecznie wszystko osobiście obadać, czy aby nie jest bezcennym rodzinnym skarbem. Bo bezcenne rodzinne skarby oczywiście przechowuje się w piwnicy i nie zagląda do nich przez ćwierc wieku - każde dziecko to wie ;)
Ano właśnie. Przypominam sobie, jak kiedyś znalazłam w szpargałach Taty listę książek zdeponowanych w piwnicy. Były tam pozycje, z którymi zapragnęłam się zapoznać i odbyłam wyprawę eksploracyjną do piwnicy. Karton z książkami znajdował się w najdalszym kącie piwnicy i żeby do niego dotrzeć musiałam wszystko wyjąć, a potem na powrót zapakować. Wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Po latach światło dzienne ujrzały kryminały z lat sześćdziesiątych, kilka klasyków młodzieżowej literatury przygodowej Curwood, Stevenson, London i jeden z tomów "Dzieł Lenina". Ten ostatni za pomocą żyletki zamieniłam na szpiegowski schowek. Znaczy, ze wszystkich stron oprócz tytułowej (i okładek oczywiście), wycięłam tekst, pozostawiając marginesy i można było schować COŚ. Ha, ha, miało się kiedyś fantazję! I pisałam tajne depesze sokiem z cytryny, a potem wywoływałam je nad świeczką. I konstruowałam alarm, chyba na podstawie instruktażu Adama Słodowego, który miał świecić, kiedy otwierało się to coś, co miało być zabezpieczone alarmem - drzwi, albo jakąś skrzynię. Alarm miał świecić, bo budowałam go ze starego aparatu telefoniczniego, który miał lampkę sygnalizującą dzwonienie. Niestety podłaczenie do obwodu dzwonka przekraczało mój chłopski (babski? w każdym razie nie elektrotechniczny...), może dwunastoletni rozumek. Ach, wspomnienia!
Ale nie o tym miało być. Przygotowałam sobie listę numerów firm ogłaszających się, że opróżniają piwnice i zasiadłam do obdzwaniania. Reklamy były różne. A to, że od 450 zeta w górę, a to, że 100 za metr kwadratowy, ale tylko łaskawie wynoszą do kontenera podstawianego przez administrację osiedla. Super! Tyle, że na tym osiedlu kontener podstawiają raz na dwa tygodnie, niekoniecznie wtedy, kiedy jest napisane w rozpisce na tablicy ogłoszeń, a ja wróżką nie jestem, a już tam nie mieszkam i skąd, u licha, mam wiedzieć, czy kontener jest, czy nie. Poza tym kontener na gabaryty zapełnia się z prędkościa światła, i jak się człowiek zgapi, to może sobie na niego popatrzeć, a nie gabaryty wrzucać. Uff!
Pierwszy telefon. "Dzień Dobry. Mam piwnicę do opróżnienia. Dwa merty kwadratowe, nie upchana na sztywno." "A gdzie ta piwnica?" "Tam a tam." "Nie ma problemu." "A ile mnie to będzie kosztowało?" "250 złotych" "A kiedy możemy się umówić." "Choćby dzisiaj." Trwało to wszystko może 2 minuty i mój problem z piwnicą odpływa, jak sen złoty. Czy mogę znaleźć tańszą opcję? Nie! Bo mi się, kurczę, nie chce dalej dzwonić :)))))))
Jak to miło, kiedy rano świeci słońce, wstaje się prawą nogą i jeszcze coś sie od razu udaje. Tego wszystkim z całego serca życzę!

Miałkotek