niedziela, 27 lutego 2011

Małe radości

Malutkie, mało ważne, ale mnie cieszą. Na przykład Moje Dziecię zaczyna korzystać z nocnika. W życiu nie przypuszczałam, że z tak błahego powodu, jak siusiu, będę się kontaktować z południową półkulą, a konkretnie Republiką Południowej Afryki. Przy siusiu był SMS, ale już przy kupie była rozmowa telefoniczna. Mam nadzieję, że zjawiska te niedłuo tak mi spowszednieją, że do zdjęć wysyłanych MMSem i relacji na żywo przez kamerę internetową nie dojdzie ;)
I hojki od Edytki puszczają korzonki. Muszę dawać sobie po łapach, żeby ich codziennie nie oglądać ;) Czekam na koniec mrozów, żeby zrobić trochę miejsca na parapetach. Zapadła decyzja o zrobieniu Bachorkowi naprawdę dziecinnego pokoju, więc w tygodniu czeka mnie wycieczka po półki, żeby przeflancować książki do sypialni. Będzie bałagan, ale co tam! Niech Dziecko ma SWÓJ pokój :)))

Udanej drugiej połówki weekendu życzę :)

środa, 16 lutego 2011

King Kong żyje!

 Źródło: http://niezlekino.pl/2009/05/30/lubisz-zwierzeta-a-widziales-te-filmy

Widziałam go na własne oczy. Jechał metrem. Wsiadł na stacji Młociny, a wysiadł na stacji Centrum. Ubrany był w czarną, futrzaną kurtkę 3/4 z bardzo długim włosem i kosmate futrzane botki, o takie:

 Źródło: http://forum.ru-board.com/topic.cgi?forum=1&topic=7705&start=1240

Co dziwne, był kobietą, całkiem gustownie i dyskretnie umalowaną blondynką, o włosach gładko zaczesanych w koński ogon. Był to, oprócz futrzanej kurtki i butów, jedyny element zwierzęcy na wyposażeniu King Konga. Małpiej maski nie zauważyłam. Jestem wstrząśnięta!

Chyba trzeba to jakoś odreagować... Zapraszam do tańca! :)))

piątek, 11 lutego 2011

Ja wiedziałam, że tak będzie...

Dzisiaj przyszła przesyłka. Konkretnie, to ja ją przyniosłam z poczty, tuląc miłośnie do piersi, bo wiedziałam co jest w środku. Zdjęcia nie będzie. Bo a) mam kryzys samooceny własnej tfurczości forograficznej (przez małe "tfu"), b) na razie chcę się moimi skarbami nacieszyć sama - zazdrosna jestem, a co! Dlatego w ramach dekoracji posta będzie fotka nieco obok, choć a propos :)
Paczuszka przybyła od Edyty z blogu My hoyas i zawierała sadzonki hojek. Pisałam niedawno, trochę żartem, że Edyta realizuje moje pasje i się doigrałam, dostałam kilka maluszków do hodowania i zaczyna mnie brać ;). Podejrzewałam, że tak będzie i dotychczas udawało mi się skutecznie opierać pokusom, ale teraz czuję, że mój opór słabnie... Kiedy poczyłam pod palcami liście hoi australis keysii... Jeśli ktoś lubi kotki, te piękne inaczej, to doznanie to można porównać do głaskania sfinksa. Z kolei hoja thomsonii ma nadspodziewanie mięsiste, niemal sukulentowe liście. I te dołeczki w crinkle 8... Lacunosa na moje specjalne życzenie (dzięki, dzięki, dzięki!). W tych roślinach naprawdę można się zakochać. Oczywiście, jeśli ktoś ma skłonność do zieleniny :) A ja właśnie mam. Od zarania dziejów coś tam sobie zielonego hodowałam. Z koleżanką z bloku wypuszczałyśmy się na osiedle na połów odnóżek. Hoję miałam z sąsiedniego bloku, najzwyklejszą pod słońcem, carnosę. Jakiś czas później przeczytałam gdzieś, że w Trójmieście (chyba) mieszka kobieta, która ma ze trzysta gatunków hoi. O, la, la, pomyślałam - trzysta, to jest coś! Ale tak jak  nie potrafię ograniczać się do jednego rodzaju muzyki, czy jednego stylu w sztuce, tak nie potrafiłam w roślinach ograniczyć się do hoi. Chyba zmieniam zdanie. One, skórkowane, potrafią być tak różne, że chyba mogą zaspokoić najbardzieć wyrafinowane gusta. Kłopot w tym, że trzeba się będzie rozstać z niektórymi obecnymi lokatorami. Na przykład z tym maluchem :(


Dlaczego?! Dlaczego nie mam willi??? Albo chociaż większego mieszkania :)))

Dobranoc i udanego początku weekendu życzę
M.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Niespodziewany prezent

W sobotę trafiłam na przyjęcie. Z jakiej okazji - nieważne, kto świętował - nieważne, ważne - że miałam miejscówkę na końcu stołu, vis-a-vis Gospodyni. Po obgadaniu tradycyjnego tematu, czyli jak nam dzieci rosną, przeszłam do tematu bardziej zajmującego. Bo bywają niekiedy tematy jeszcze ciekawsze niż dzieci ;). Otóż Ewa pracuje w Muzeum Narodowym, więc skorzystałam z okazji, by dowiedzieć się co nieco o kulisach pracy tej szacownej instytucji. Moja wiedza o muzealnictwie, czy historii sztuki, jest mocno fragmentaryczna i opiera się głównie na wyobrażeniach tworzonych na podstawie lektury peerelowskich kryminałów i wielokrotnego oglądania filmu "Poszukiwany, poszukiwana". Pamiętacie z grubsza fabułę? Stanisław Maria Rochowicz, historyk sztuki podejrzany o kradzież obrazu, postanawia ukryć się w przebraniu gosposi Marysi. Fabuła skupia się na perypetiach Marysi, ale mnie zawsze frapowało, co też mieści się w magazynach muzeum. Postanowiłam zasięgnąć informacji u źródła.
"Ewa, a jak myślisz, jaka część zbiorów muzeum jest wystawiana? Tak procentowo?" (Naprężyła się żyłka badacza, metody ilościowe...)
"W naszej kolekcji? Jakieś 5%."
Macie pojęcie? Muzeum Narodowe ma dwudziestokrotnie więcej, niż pokazuje! No, dobrze. Może nie dotyczy to wszystkich zasobów. Te szacunki dotyczą Kolekcji Tkanin. Nie mam pojęcia, jak to wygląda w innych działach, ale jedno jest pewne - ma to muzeum jeszcze masę do pokazania.
Konwersacja w naturalny sposób przeszła do kolejnego punktu: "Wiesz, dostałam niedawno od babci kilim. Taki, wiesz, Art Deco. Babcia sama go cerowała. Nawet nie wiem, jak to wygląda, bo jeszcze o nie oglądałam. Słuchaj, jak się naprawia killimy?" "To zależy, czy uszkodzony jest wątek, czy osnowa..." i w tym momencie moja rozmówczyni wstała i po chwili wróciła z grubym albumem. Rozpakowała go z folii i powiedziała "Ja ci, oczywiście, dam tę książkę, ale tu możesz sobie zobaczyć...". W życiu się tak nie cieszyłam z książki. Zwłaszcza, że sprezentowała mi ją autorka :)

I tak od trzech dni sobie patrzę:


Oszalałam. Otwieram, kartkuję, miziam kartki, pieję z zachwytu - sami zobaczcie kilka próbek.




 Dwie pierwsze fotki to hafty, dwie poniżej to koronki. Co tu dużo gadać, są po prostu bajeczne. W książce jest zatrzęsienie pięknych fotografii i masa informacji.
Z tej wielkiej radości i wdzięczności zaoferowałam się, że napiszę o tej książce na blogu, co też niniejszym czynię. Informację o książce można znaleźć na stronie wydawnictwa ARKADY TUTAJ. Lojalnie ostrzegam, że jest to sklep internetowy, a książki mają takie, że... szybko uciekłam, żeby nie zacząć zakupów. Lekturę i oglądanie obrazków na pewno będę kontynuować, bo już dowiedziałam się, co to jest tapiseria, a kulturalny człowiek chyba powinien odróżniać kobierzec od kilimu ;)

Oj, rety! Już tak późno? Chyba pora spać! DOBRANOC :)))

wtorek, 1 lutego 2011

O zachwycie...

Tak już mam, że jak mnie coś zachwyci, to wsiąkam - rozpływam się, topię, nogi mi się rozjeżdżają, osuwam się na ziemię i odpadam. Pewnie nic w tym nadzwyczajnego, bo w końcu słowo "zachwyt" zobowiązuje. "To mi się podoba" to za mało powiedziane, niekiedy. Dziwnym trafem zachwyt taki wiąże się u mnie z szeroko pojętą sztuką. Chwała Bogu, że nie z markowymi ciuchami, bo jeszcze by mnie kusiło, żeby nabywać przedmioty mojego uwielbienia. Zagrożenie, że fundnę sobie La Pedrerę Gaudiego albo Chrysler Building w Nowym Jorku jest znikome, ścian sobie Klimtem i Muchą też raczej nie obwieszę, więc śpię spokojnie ;)
Czasami zachwyt budzą we mnie też mniej spektakularne, zdawało by się, widoki. I teraz będzie TADAMMM!....
....
....
....
Napięcie rośnie...
....
....
....
na przykład...
....
....
....
dajmy na to...
....
....
....
wełna.

Dacie wiarę, że na taki widok, albo taki, albo taki*, to padam i nie wstaję? Jakże bym mogła?! Przecież to takie piękne! I ludzka ręka to stworzyła... Zachwyt, po prostu zachwyt!

Czyż nie? ;)

* zdjęcia pochodzą z blogów Kocurka, Eguni i Fanaberii.