sobota, 15 maja 2010

Gołąbki, a duchy przeszłości

Kicając dzisiaj po kanałach TV natknęłam się przypadkiem na program Karola Okrasy. Facet jest sympatyczny, miło na niego popatrzeć, a gościem programu była dzisiaj Grażyna Torbicka - kobieta, którą z upływem lat darzę coraz większym podziwem i szacunkiem. Temat programu: smaki dzieciństwa, i o to poszło.
Od kilku dni nosiłam się z zamiarem sporządzenia gołąbków. Jako kuchenna dyletantka i samouk, nie dysponuję sprawdzonym przepisem odziedziczonym po przodkach lub wypraktykowanym podczas długich godzin spędzonych przy garach.
Gotuję chętnie, ale rzadko, rzadko więc mam okazję ćwiczyć. Nieszczęsne gołąbki, na które miałam taką ochotę, musiały powstać sposobem klasycznym: googiel, krótka lektura kilku(nastu) przepisów, wypośrodkowanie tychże i dorzucenie własnych trzech groszy, a na koniec produkcja. I tym razem byłoby tak samo, gdyby podczas zakupów podświadomość nie skierowała mojego wzroku na "Fix do gołąbków" pewnej znanej firmy ;). O key - fixy to żenada, ale co począć, kiedy sprawdzonego przepisu brak, a młode pokolenie swoim rozpaczliwym wyciem skutecznie skraca mi czas pobytu w kuchni i uniemożliwia skupienie się na kreatywnej stronie gotowania? Ulec i spróbować. I oczywiście nie zrezygnować ze swoich trzech groszy...
Przede wszystkim gołąbek z kapustą w środku, jak chciał twórca wspomnianego fixu, to gruba przesada. Gołąbek, to gołąbek. Kapusta ma być na wierzchu. Dużo kapusty. Tyle, że kapustę kupałam średnio dużą i udało mi się z niej zdjąć tylko 8 liści. (Z kapusty wycięłam głąb, wrzuciłam do wrzątku i po obgotowaniu zdjęłam zewnętrzne liście. Kapusty nie trzeba gotować do miękkości. Chodzi o to, żeby liść zmiękł i dał się zdjąć w jednym kawałku. Niestety liście od numeru 9 były już za bardzo pokręcone i nie nadawały się na gołąbki.) Mięso indycze, zmielone oczywiście, wymieszałam z torebką ugotowanego ryżu (żeby nie było, że taki ze mnie geniusz patelni informuję, że ryż ugotowałam poprzedniego dnia i to na super miękko. Miało być na półtwardo, jakieś dziesięć minut, tak jak robiła moja mama, ale jak zwykle Dziecko swoim rozpaczliwym rykiem wybiło mnie z rytmu i kiedy po 25 minutach weszłam do kuchni z niejakim zdziwieniem odkryłam, że ryż nadal spokojnie się gotuje.) i fixem. Nadzienie przeżegnałam na cztery, żeby było mniej więcej równo i zaczęłam zwijać. W trakcie okazało się, że porcje mięsa są nieco za duże i po skończeniu zwijania zostało mi materiału na jakieś trzy dalsze gołąbki. Liści nie miałam, mrozić mięso z fixem trochę się bałam, więc postanowiłam resztę przerobić na małe klopsiki i ugotować.
Tu właśnie wrócił do mnie koszmar z dzieciństwa. Dziecko małe, więc woda na klopsiki nie została posolona, ale chciałam jakoś maluchowi dogodzić i wrzuciłam do niej listek bobkowy. I kiedy tak stałam nad parującym garnkiem wdychając naprawdę niekiepski zapach, przypomniałam sobie dietetyczne klopsiki, które przygotowała mi kiedyś moja mama. Jako nieszczęsne, otyłe dziecko, odchudzane w sposób naukowy we wczesnych latach 80 (żadne tam diety cud - gimnastyka na AWF i zbilansowana dieta niskokaloryczna) mogłam tylko pomarzyć o smażonym kotlecie mielonym. Pewnego razu mama moją porcję kotletów zamiast smażyć ugotowała. Z pieprzem, listkiem bobkowym i zielem angielskim. Wszystkim, co miało poprawić smak i zrekompensować brak przysmażonej skorupki. Miało, ale nie poprawiło. Szczególnym niewypałem okazało się ziele angielskie, a kotlety z garnka wyszły, jak się można było spodziewać, gołe, blade i ogólnie nieapetyczne. Ich smak był tak upiorny, że skutecznie na długie lata obrzydził mi mielone kotlety. Eksperyment z gotowanymi kotletami nie został na szczęście powtórzony, ale trauma przeszła dopiero po dobrych piętnastu latach, mimo, że kotlety mojej mamy, te w wersji smażonej, były naprawdę dobre.
Moje dziecko miało więcej szczęścia. Do gotownia klopsików użyłam niesolonej wody i małego listka bobkowego. Kulki wielkości orzecha włoskiego leciutko obtoczyłam w mące razowej (zwykła wyszła po angielsku). Po 10 minutach gotowania wyłowiłam i gotowe. Dziecko wsunęło trzy sztuki, co przez Rodzinę zostało uznane za sukces.

A tymczasem w innym garnku...
Duży garnek, na dnie liście kapusty, warstwa gołąbków, kilka grzybków
suszonych, znowu warstwa liści. Jak napisałam wcześniej - ma być dużo kapusty! Trzy czwarte litra wrzątku z kostką do smaku warzywną, tą co to ma ponoć mniej soli i pokrywka. Na mały gaz z płytką i niech się warzy. I się warzyło nie wiem jak długo, bo dziecko tradycyjnie wybiło mnie z rytmu, do którego przywrócił mnie dopiero wyraźny zapach dochodzący z kuchni. Szybki sprint i okazało się, że kapusta jest już miękka. Gołąbki zostały pieczołowicie wyjęte, połowa luźnej kapusty zjedzona na poczekaniu. Wywar z gołąbków odcedziłam przez sitko i chwilowo spoczęłam na laurach. Gotowe gołąbki ułożyłam ładnie w naczyniu żaroodpornym i przygotowałam sos. W kubku wymieszałam mały przecier pomidorowy z łyżką mąki, tym razem dla odmiany z ciecierzycy (zwykłej nadal brak :() i dwoma łyżkami śmietany 18 proc. Mieszaninę zahartowałam zagotowanym wywarem dodawanym po łyżce i wlałam do wywaru mieszając żwawo, żeby nie porobiły się grudki. Zagotowałam, dodałam szczeptę cukru i nieco świeżo zmielonego pieprzu i sosem zalałam gołąbki. KONIEC.

Jeśli chodzi o efekt, to nieskromnie wyznam, że gołąbki wyszły przepyszne. Tak twierdzi Rodzina. Sama ocenię to jutro, bo dzisiaj próbowałam klopsików Dziecka, łysej kapusty i sosu podczas gotowania. Jak smakuje to wszystko razem nie dałam już rady sprawdzić, bo brzuszek pełny.

Mniam, mniam!

piątek, 7 maja 2010

Oho! Zaczyna się...

Wsiąkam. Po dzisiejszym skakaniu po blogach czuję, że z niektórymi chciałoby się pobyć bliżej. Co mi się zdaje, że trzeba się będzie pozapisywać, albo co.
Z niemałym wysiłkiem wlepiłam dzisiaj na stronę candy Imoen. Dalsze ruchy wkrótce.

O szyby deszcz dzwoni...

Wczoraj totalna pogodowa kiszka. Deszcz, mżawka, chlapa, plucha. I ciemno. Nic tylko zapakować się z książką pod kocyk. A tu rzeczywistość skrzeczy. Całe dnie w domu, a książki poczytać się nie da. Chyba, że w "świątyni dumania" z pół stronki łyknięte w pośpiechu. Żal. Smutna refleksja, że nie można mieć wszystkiego. I optymistyczna, że jest do czego tęsknić, że to tylko chwilowa niedogodność.

środa, 5 maja 2010

Stało się ś

Siedzę, piszę i pogryzam bundz. Krótko i treściwie. Nie z powodu z premedytacją podjętej decyzji, czy przyrodzonej charakterystyki, ale z irytacji, że piszę ten pierwszy post już trzeci raz.
"ś" mi nie wchodzi z klawiatury, a przy "ł" blogger dodaje od siebie jakieś farfocle. To pewnie jeszcze nie koniec niespodzianek, ale co tam! Po to mam bloga pierwocinę, żeby na nim ćwiczyć.
Mam też lekką tremę. W końcu za chwilę nacisnę "Publikuj posta" i stanie się. Blog rozpocznie egzystencję. Mój koci blog nie o kotach.

Witaj blogu!