sobota, 28 sierpnia 2010

Fasolnik - ki czort?

Dziś właściwie nie było nic specjalnego, co warto byłoby opisać. Nikt nikogo nie okradł, nie zamordował - Matko, co ja piszę! ### Kasujemy.
Dzień, jak co dzień, tyle że byłam na ślubie koleżanki z pracy. Znaczy sobota. Koleżanka poprosiła, żeby zamiast kwiatów przynieść przybory szkolne, które chcieli z mężem sprezentować dzieciom z domu dziecka. To było wyzwanie. Z kwiatami byłoby prościej: "Dzień Dobry! Potrzebuję bukiet na ślub. Jakie kwiaty? Mogą być te. Za ile? Za X złotych" I załatwione. Pani florystka zrobi co trzeba. Z pomocami większy kłopot. Bo trzeba samemu dokonać wyboru (w okolicy brak młodocianych konsultantów), chciałoby się kupić jak najwięcej, jak najfajniejszego, i nie wypada kupować badziewia. Może to zabrzmi okropnie, ale swojemu Bachorkowi pewnie jakoś wcisnęłabym taniznę z supermarketu*, ale kiedy kupuję coś dla dziecka, którego nie spotkam, to nie będę miała szansy wytłumaczyć dlaczego. Dlaczego uważam, że lepiej jest przemyśleć zakup i dokonać wyboru, na co wydać pieniądze.
Ja akurat nie uważam, że kupienie droższych zesztów do szkoły ma podnieść wartość dziecka. W oczach jego kolegów lub własnych. Naturalnie teoretyzuję, bo Bachorek nie ma jeszcze dwóch lat, ale kierunek myślenia raczej mi się nie zmieni. Jeśli przedmiot jest solidnie wykonany i mi się podoba, to ok. Biorę najtańszy z porządnych. Szmalec się nie zmarnuje. Znajdę dziesiątki pomysłów, jak wydać zaoszczędzone tu i tam złotówki. I niech mnie gęś kopnie, jeśli mój syn kiedykolwiek usłyszy ode mnie, że musi mieć markowe/najdroższe, bo jak ktoś nie ma markowego/najdroższego, to jest słabo.
Rodzina twierdzi, że "nie sztuką jest oszczędzać, sztuką jest zarabiać". Być może. Dla mnie, głupio i niepotrzebnie wydać ciężko zarobione przez siebie pieniądze, to żadna chwała. Zrezygnować z rozrzutności lub niefrasobliwości, to cnota. I tym optymistycznym akcentem zakończę.

Dobranoc :)

* Zakupy zrobiłam w supermarkecie i nabyłam: piórnik z wyposażeniem we wzór piracki, gumki do wycierania Scooby Doo, pięć zeszytów Hello Kitty, dwa zeszyty z owocami na plastikowych okładkach (przesłodkie! sama chciałabym takie mieć), trzy zeszyty z fajnymi kreskówkowymi zwierzątkami, nożyczki do papieru z rączkami w kształcie krokodyla, farby, komplet pędzelków i blok do malowania, i kleje z brokatem. Może coś jeszcze, ale nie pamiętam. Mam nadzieję, jakieś dzieciaki to ucieszy.

P.S. No i wyszedł mi post nie na temat. Widać ten był ważniejszy. A fasolnik kupiłam wczoraj na targu i spałaszowałam dziś z Rodziną, Bachorkiem i znajomymi. Ki czort? Taka fasolka szparagowa, zielona, tylko długa na jakieś 40 cm. W smaku inna od fasolki, ale porównywalna. Można jeść. Bachorek wciągał, jak Zakochany Kundel z kreskówki Disneya :)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Blog - jak to łatwo powiedzieć...

Według Rodziny jestem uzależniona od komputera/internetu/blogów. Rodzina jest o tym fakcie głęboko przekonana, ponieważ swoją diagnozę opiera na wnikliwych i dogłębnych obserwacjach moich poczynań w godzinach po powrocie Rodziny z pracy. Co więcej, Rodzina doskonale wie, co robię, kiedy nie ma jej w domu. Wiedza ta jest oparta na przesłankach najmocniejszych z możliwych - własnych przekonaniach. Och, gdybyż Rodzina miała chociaż ukrytą kamerę! Zobaczyłaby wtedy, co naprawdę dzieje się w domu, kiedy Jej tu nie ma i jak wygląda moje "uzależnienie".
To prawda, gdyby to było możliwe, wisiałabym na internecie przez cały Boży dzień. Uwielbiam internet za to, że jest przebogatym źródłem informacji o świecie i nie tylko. Parę kliknięć myszką lub po klawiaturze i można znaleźć się w ciekawym zakątku, posłuchać czyichś opowieści, albo dowiedzieć ciekawych rzeczy. I co w tym złego? Dziecko czyste, nakarmione, przytulone, obiad upichcony, pranie zrobione, zmywara za/rozładowana. Hę? Mogę chyba trochę poklikać? Mogę. I klikam.
Pomysłem blogowania w pewnym sensie natchnęła mnie właśnie Rodzina, która od lat zapewnia, że gdyby umiała, to by blogowała. Gadała, gadała i z tego gadania wyszło tyle, że to ja cichaczem założyłam blog i od czasu do czasu coś skrobnę. Znacznie więcej czytam i daje mi to ogromną frajdę. Na początku zastanawiałam się, analizowałam - po co ludzie zakładają blogi, co pisać, odsłaniać się, zasłaniać, obserwować innych, komentować, czy podglądać i nie zostawiać żadnych śladów? I po grzyba mi w ogóle ten blog?! Odpowiedzi na te pytania po woli się krystalizują. Reaguję, jak czuję, z niektórymi blogami i/lub blogerami się zaprzyjaźniam, stają się mi bliskie. Mój blog jest wprawką, która albo będzie wstępem do prawdziwego bloga, albo rozejdzie się po kościach. Czas pokaże. A na razie piszę i nie zastanawiam się, czy ktoś to czyta, czy nie, i jak to ocenia. Nie zastanawiam się, ale to nie znaczy, że jest mi to obojętne. Odwiedzam wiele blogów, które prezentują prace autorek, będące inspiracją dla innych. Trudno by mi było na siłę wymyślać, co mogłoby przyciągnąć czytelników, kreować swój blogowy wizerunek pod publiczkę. Nie chcę tego robić. Mialkotek jest więc w 100% prawdziwy i jeśli taki kogoś przyciągnie, choć na chwilę, to witam serdecznie :)

I do następnego spotkania!!!

wtorek, 17 sierpnia 2010

Supermeni są wśród nas

Kto by pomyślał, że poczciwy Megasam może być areną tak gorszących scen, jak te, które rozegrały się tam dzisiaj?
Poturlałam się ci ja z Bachorkiem po zakupy, jak to w upalny dzień, bez zbytniego kręcenia, prosto do działu z alkoholami celem nabycia butelki winka na wieczór. Właśnie zerkałam na półkę, czy załapię się jeszcze na atrakcyjną promocję francuskiego różowego stołowego, kiedy oczom moim ukazała się zaskakująca scena.
Między regałami stoiska monopolowego miotał się młodzieniec w stroju sportowym zaganiany z dwóch stron przez nabuzowane adrenaliną sprzedawczynie. Po kilku sekundach do akcji włączył się pan stojący do stoiska cukierniczego. Za nim już startowała z bloków czarnowłosa czterdziestoparolatka z ręką w gipsie. Ja, na fali tego ogólnego poruszenia, też już chciałam blokować zbira wózkiem, ale przypomniałam sobie, że wiozę w nim moje pierworodne, i jak do tej pory jedyne, dziecię i zmieniłam zamiar. Zaczęłam kombinować, w którą stronę się ruszyć, żeby zjechać kolesiowi z drogi i na wszelki wypadek stałam bez ruchu, a ten ominął mnie łukiem, wyszarpując równocześnie ubranie z rąk jednej ze sprzedawczyń. Złoczyńca zbiegł, ale w sklepie pozostał jego telefon komórkowy, który podczas szamotaniny wypadł na podłogę i poleciał pod ścianę. Młodsza ze sprzedawczyń podniosła gorący jeszcze ślad i wtedy zauważyłam, że była na bosaka. Chucherko, o dobre pół głowy niższa i 30 kilo lżejsza od gościa, z którym się szarpała. Otrząsnęła się i wróciła na kasę. Ja, ciągle w emocjach, zaczęłam bić brawo dzielnej Pani Kasjerce, ale chyba nikt w sklepie nie zorientował się, co się stało i zakończyłam występ.
Druga Pani była w nieco większym szoku i wracała do siebie obsługując Państwa, którzy tak dzielnie rzucili się jej na pomoc. Co kupił pan nie wiem, bo wybierałam wino. Pani kupiła pół kilo czekoladowych cukierków i jeszcze miałam okazję spytać ją, czy naprawdę chciała rzucać się do walki z gipsem na ręce. Nie była przekonana, ale wierzcie mi, gdyby się koleś nie wyrwał i nie uciekł, chyba zaczęłaby go tym gipsem okładać, a może i poprawiłaby klapeczkami na koturnie.
I jak tu nie wierzyć w ludzi? Była sytuacja, nieprzyjemna bez dwóch zdań, a jednak ludzie zareagowali. Sprzedawczyni zauważyła podejrzanie zachowującego się kolesia, powiedziała o tym koleżance, podjęły interwencję, pomogli zwykli ludzie, którzy zupełnie przypadkowo znaleźli się obok. A nie musieli nic robić. Panie sprzedawczynie mogły udać, że nie widzą. W końcu to nie ich towar, tylko służbowy, a nowe ząbki kosztują. Klienci tym bardziej mogli stać z boku i patrzeć. Stało się inaczej i chwała im za to.
Zastanawiam się tylko jeszcze, jakim trzeba być cymbałem, żeby w biały dzień, na oczach dziesiątek ludzi, robić skok po flaszkę wódki. Po prostu żenada. Zastanów się, młodociany idioto, czy na pewno za głupią połówkę czystej chcesz mieć mug shota* w rodzinnym albumie.

* mug shot  - zdjęcie do kartoteki policyjnej. Poniżej, jeden z ładniejszych jakie widziałam - Jane Fonda (ze strony http://chismetime.com/2009/01/top-10-best-celebrity-mugshots/)

niedziela, 15 sierpnia 2010

Wakacje z blondynkiem

Ufff! Na szczęście już po nich. W tym roku nasze wakacje, to tydzień na kempingu w Dębkach. Kemping - tak, Dębki - nie, tydzień - nie mam zdania.
Po zeszłorocznym niewypale z namiotem (w przedsionku stała woda po kostki, temperatura nocą nie przekraczała 5 stopni, a Bachorek miał pół roku, bez przerwy się odkrywał i nie mówił, czy mu zimno - wytrzymałam trzy noce :-/) tym razem zdecydowaliśmy się na przyczepę i był to strzał w dziesiątkę. Co prawda tym razem pogoda dopisała, ale i tak przyjemniej było mieszkać "pod dachem", niż pod nawet najbardziej esluzywną, ale jednak szmatką. Żeby nie było: nie mam nic przeciwko spaniu w namiocie, nawet z dzieckiem, ale dlaczego nie podarować sobie odrobiny luksusu, kiedy jest możliwość :-D? Na kempingu tłumów nie było, ale czemu się tu dziwić, skoro według pani ze sklepu: "Red's? Nie ma. Nie zamawiamy, bo już po sezonie." Sporo rodzin z małymi dziećmi, ale jak na lekarstwo młodszych nastolatków. Jedenastoletni syn znajomych wynudził się jak mops.
Miejsce na wakacje wymyślili znajomi ze względów sentymentalnych. My chcieliśmy spędzić wakacje w miłym towarzystwie i to się udało. Jednak idea wakacji w jakimkolwiek nadbałtyckim kurorcie napawa mnie najwyższym obrzydzeniem. Słabo mi się robi na wspomnienie tłumów przewalających się lokalną Marszałkowską, niezliczonych straganów z badziewiem i budek ze śmieciowym, śmiedzącym żarciem i samochodów podjeżdżających pod same wydmy mimo obowiązującego w całej wiosce znaku "Strefa zamieszkania". Żeby nie było: nie jestem uprzedzona wyłacznie do polskich plaż. Nie lubię
opalania niezależnie od wielkości i lokalizacji "solarki" ;-).
Czy tydzień wakacji to dużo? Pewnie nie, ale nawet kilka dni z dala od telewizora i internetu nieźle czyści zwoje i stanowczo wystarczająco, jeśli trzeba bez przerwy rozglądać się za Bachorkiem ciekawym świata. Na otwartym terenie upstrzonym drzewami, namiotami, przyczepami i innymi schowankami to wyzwanie. Na szczęście dobrzy ludzie pomogli :-). Jeszcze tylko 8 godzin w samochodzie z zepsutą klimatyzacją i witani rozdzierającym miauczeniem Kociszcza zameldowaliśmy się w domowych pieleszach.
Ufff!!!

P.S. Jeśli ktoś się jeszcze nie domyslił, to Bachorek jest blondynkiem :-).

czwartek, 5 sierpnia 2010

Dobre, bo polskie, a listonosz zawsze dzwoni dwa razy

Dzisiaj dzień pocztowy. Bladym świtem SMSem zapowiedział się kurier z zamówionymi na A. kaloszkami dla Bachorka. Przyjechał w zapowiedzianym czasie i wszystko byłoby cudnie, gdyby kaloszki nie okazały się o numer za duże :( Półtora centymetra to niewiele, ale nie, kiedy ma się nóżkę 14,5cm... No i miałam dylemat: odsyłać i nie mieć dla dzieciaka butów potrzebnych na weekend, czy przełknąć gorzką pigułkę. Po przymiarce okazało się, że buty, nie da się ukryć, są za duże, ale Bachorek się nie wywraca i zdecydowałam się zatrzymać za duże buty.
I tutaj dochodzimy do kwestii zasadniczej - naszego rodzimego biznesu. Absolutnie uwielbiam polskie firmy! Szczególnie te, które startowały w garażach i rozwinęły się w wielkie spółki giełdowe operujące nie tylko na terenie Polski. Szanuję i podziwiam ludzi, którzy chcą i potrafią tworzyć firmy. I serce mi rośnie, kiedy w kontakcie z rodzimą firmą spotykam się z obsługą na najwyższym światowym poziomie. Tak było i tym razem. Nie minęło pół godziny od wysłania maila z reklamacją i decyzją o nieodsyłaniu butów, kiedy otrzymałam maila z przeprosinami i deklaracją nieodpłatnego naprawienia błędu. Oczywiście poproszono mnie o przesłanie zdjęcia podeszwy z numerem. I właśnie takiej reakcji oczekiwałam. Wziąć klienta na klatę, przyznać się do błędu, zaproponować rekompensatę na zatarcie złego wrażenia - pełna profeska. Gdybym od razu dostała buty w odpowiednim rozmiarze byłabym zadowolona, ale wpadki się zdarzają i nie ma się co obrażać, tylko trzeba spokojnie reklamować. Profesjonalnie działający przedsiębiorca będzie wiedział jak ją załatwić.
A kiedy udało mi się uśpić Bachorka na południową drzemkę, dziarsko zadzwonił listonosz. Oczywiście dwa razy. To przybyły zasłonki z Pchlego :)

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Cudny zapach "Czajki"

Wczoraj wybraliśmy się z wycieczką w poszukiwaniu działki budowlanej. Tak, tak, chcemy zbudować dom. Co z tego wyjdzie, życie pokaże. Okolica okazała się ciekawa. Działki, o dziwo, też znaleźliśmy. Ogólnie wycieczkę uznaję za udaną. Ale to, co zrobiło na mnie największe wrażenie, to nieprawdopodobny wprost smród otaczający oczyszczalnię ścieków.
Dotychczas wydawało mi się, że ludzie, którzy protestują przeciwko budowie oczyszczalni, albo wysypisk śmieci, to jacyś oszołomieni, aspołeczni ciemniacy, którzy bez powodu sabotują rozwój cywilizacyjny miast. Do wczoraj. Cofam wszystko, co do tej pory myślałam na ten temat. Przepraszam drodzy Państwo.
Wiadomo, że coś ze śmieciami trzeba robić, ściekami też. Sama jestem przerażona ilością śmieci, jakie produkuje się w moim domu. Ale ten smród... Szambo przy nim to fiołki. Czy oczyszczalnia na prawdę musi tak potwornie cuchnąć?