piątek, 24 września 2010

Gdzie popełniłam błąd?

Obiecałam sobie, że blog nie będzie mi służył do komunikowania się z nikim poza ewentualnymi czytelnikami. Żadnego załatwiania osobistych spraw przez pośredników! Wszystko prosto z mostu, w oczy, możliwie bez zwłoki. I muszę przyznać, że jak na razie, jestem konsekwentna :).
W zeszły piątek Rodzina udałą się na targ z krótką listą zakupów. Szczególnie zależało mi na zielonych pomidorach, gdyż naczytałam się internecie przepisów i nabrałam smaku na dżem z tychże. Spokojnie oporządzałam gospodarstwo, kiedy zadzwonił telefon:
- M., a te zielone pomidory, to jakie mają być?
- ???
- Jakieś specjalne? Czy normalne?
- Yyyy. Nooo, normalne, tylko zielone.
- Bo tu są takie zielonkawe.
- No nie wiem. Po prostu spytaj, czy są zielone. Ale to pewnie te.
Porannych prac domowych ciąg dalszy. Kolejny telefon:
- M., ale tu nie ma normalnej bazylii, jest jakaś drobnolistna. Brać? Nada się? (Bazylia miała być na pesto.)
- No, nie wiem. A pachnie jak bazylia?
- A skąd ja mam wiedzieć?! Ale pan mówi, że jest lepsza.
- To weź.
Dalszych telefonów nie było. Rodzina wróciła z zakupów, porzuciła siaty i poleciała do roboty. Ja wzięłam się za rozpakowywanie i jakież było moje zdumienie, kiedy w torbie znalazłam... Tadam!

Hmmm. I właśnie w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Nie tego się spodziewałam, o nie! Nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie podejrzewałam, że zielone pomidory mogą być tak... mało zielone. Nie ukrywam, byłam rozczarowana. Szykowałam się już na kulinarne eksperymenty według przepisu znalezionego TUTAJ, a tu zielonych pomidorów brak. Bardzo frapowała mnie równiez kwestia dlaczego, mimo telefonicznej gorącej linii, nie dogadaliśmy się. A mimo, że od początku wiedziałam, że cała sytuacja nadaje się na bloga, najpierw po południu przeprowadziłam rozmowę wyjaśniającą. Okazało się, że a/ Rodzina kupiła mi najbardziej zielone pomidory, jakie były na targu, b/ najwyraźniej za mało dobitnie wyraziłam, że interesują mnie tylko zielone pomidory w kolorze zielonym. Ot i cała zagadka :)
Mimo lekiej wpadki z kolorami postanowiłam jednak przerobić "zielone" pomidory na dżem. Efekt postaram się sfotografować jutro.
Pa!


Taaak. To są dwa malutkie słoiczki. Z kilograma pomidorów. Chyba poszukam innego przepisu :))).

poniedziałek, 13 września 2010

A nie mówiłam...

...zapewne powiedziałaby babcia Bachorka, gdyby nie była damą. Ale jest, i nie powie tego głośno, a już na pewno nie do mnie. A dlaczego miałaby powiedzieć? Otóż moję dziecię rozpoczęło w ostatnią środę adaptację do żłobka. Przez trzy dni spędzał tam 1,5-2 godziny bliżej lub dalej mamy. Z sukcesem, moim zdaniem. Zapoznawał się z otoczeniem, zabawkami, ciociami, dziećmi i co najważniejsze - żłobkowymi procedurami.
Czy Bachorkowi żłobek się podoba, trudno powiedzieć. On sam jeszcze nie mówi, więc na informację z pierwszej ręki nie można liczyć. Nie wyglądał na niezadowolonego. Dedukuję więc, że nie jest źle. Mnie żłobek podobał się bardzo. Pierwszego dnia łaziłam za nim krok w krok zachęcając do brania zabawek, włączania się w zabawy, podchodzenia do Cioć. Lekka konsternacja nastąpiła w momencie, kiedy dzieci zasiadły do drugiego śniadania. Bachorek po chwili wahania zdecydował się sięgnąć łapką po kawałek jabłka, ale Mama zamarła na widok filiżanek, z których piły kompot wszystkie dzieci. A my nie umiemy pić z kubeczka :(. Ale obciach! Starałam się jakoś mu pomóc i udało się oblać tylko trochę. Namówiłam go też do zabawy w tunelu z materiału, która bardzo podobała się innym dzieciom. Początkowo tylko patrzył, ale po jakimś czasie zdecydował się spróbować i nawet kilka razy powtórzył. Mieliśmy być godzinę, ale wyszliśmy po półtorej, wykorzystując moment, kiedy dzieci szły do łazienki na nocniki.
Drugiego dnia starałam się trzymać jak najdalej od dziecka i jednocześnie być cały czas na widoku. W pewnym momencie Bachorek poszedł za samochodzikami do drugiego pokoju i zorientował się, że Mamy nie ma dopiero po jakimś czasie. Pobeczał się, ale Ciocia go przyprowadziła do Mamy i łzy obeschły. Tym razem Bachorek zobaczył, jak dzieci siedzą na nocnikach i zasiadł do obiadu. Ja czekałam na korytarzu. Bek, odprowadzenie do Mamy i do domu.
Trzeciego dnia trochę się pokręciłam z nim, a potem zmyłam na korytarz na dłuższy czas. Bek, oglądanie obrazków na rękach u Cioci, wyniesienie do Mamy i... Dziecko się obraziło i nie chciało do Mamy. Po chwili jednak się namyślił, że jednak Mama to Mama i można się przytulić. Tak zakończył się pierwszy, nieco skrócony tydzień w żłobku. W domu Bachorek przeszedł przyspieszony kurs picia z kubeczka, więc teraz tylko trochę się oblewa i wie, jak przystawić buzię. Pełen sukces nastąpi w momencie, kiedy Dziecko zajarzy, że jak się kubkiem majta, to zawartość się wylewa. Kurs domowy na razie został zawieszony, bo w ferworze ćwiczeń kubek z małpkami się stłukł. Podjęliśmy też pierwsze próby siadania na nocnik. Siada. Do tej pory raczej do niego wchodził nogami, albo zakładał go sobie na głowę.
Można powiedzieć, że pierwszy tydzień żłobka zakończył się sukcesem i niestety na tym sukcesie musimy na razie poprzestać. Dziecko od soboty ma zielonego megagluta i gorączkę. Mama również kicha i siąka. A Babcia błagała, żeby nie posyłać Dziecka do żłobka, bo będzie chorować. I wykrakała ;)

My tymczasem nie pękamy. Gorączka powyżej 38 stopni jest zbijana nurofenem, gluta usuwamy chusteczkami, może nawet jako bonus Dziecko nauczy się smarkać i, jak tylko choróbsko przejdzie, wracamy na adapację.

Ahoj!

poniedziałek, 6 września 2010

Gdzie jestem, jak mnie nie ma

Tu jestem. Tylko wygląda, jakby mnie nie było. A piszę, kiedy poziom pary twórczej osiąga ciśnienie wymagające spuszczenia. Nie znaczy to, że nic nie robię, tylko się nadymam ;). Od poprzedniego tygodnia wykonałam:
1. 4 słoiki ostrych papryczek czereśniowych nadziewanych fetą marynowanych w oleju,
2. 9 słoików konfitury mirabelkowej,
3. słoiczek pesto,
4. po pudełku mrożonej natki i koperku,
5. słój ogórków małosolnych,
6. i prawie pół poduszki techniką granny squares na szydełku,
7. byłam na dwóch wizytach towarzyskich :)

ad. 1. Zostały 3. Wczoraj jeden poszedł na przystawkę do obiadu i okazało się, że a) jest to jadalne, a nawet całkiem smaczne, b) nie wszystkie papryczki są równie ostre (???)
ad. 2. Miał być dżem, ale się nie zsiadło. Poprzednim razem miał być dżem, a wyszła marmolada. Statystycznie rzecz ujmując, w przyszłym roku powinno wyjść wreszcie to co chcę ;).
ad. 3. SŁOICZEK, kurczę! Nawet nie słoik. Z wielkiego pęku bazylii wyszedł Bachorkowy słoiczek 190g, ale za to pysznej pyszności słoiczek :))).
ad. 6. Włóczka mi się skończyła, ale bakcyl chwycił :))))).

W mosiężnej misce do powideł robią się już żurawiny, jutro śmigam na targ po zielone pomidory na dżem, a w kibelku spoczął "Praktyczny kurs fotografii" i jestem już w rozdziale "Światło i kompozycja". Liczę na to, że dzięki lekturze uda mi się zawalczyć z ułomnością, która sprawia, że jestem w pewnych kręgach znana z wyjątkowego antytalentu fotograficznego. Po prostu nie umiem robić ładnych zdjęć, a chciałabym. Trzaskam zdjęcia jak małpa. Naceluję i pstryk! Efekty można obejrzeć na przykład tu. Trochę mi przykro z tego powodu i postanowiłam się poprawić. Możliwe, że jestem na bakier z kompozycją z powodu braku praktyki, a nie wadliwej konstrukcji mózgu. Oby!

Spadam do kuchni obierać gruszki do żurawin.

Pa!