wtorek, 13 listopada 2012

Do trzech razy sztuka

No i stało się. Dostałam trzecią nominację do blogowego łańcuszka. A ponieważ, jak to się mówi, do trzech razy sztuka, to tym razem będzie odzew :) Ale za nim o ostatniej nominacji, to... po kolei.

Nominacja pierwsza - TADAM! - była od Ani, która w międzyczasie przeniosła się na innego bloga.
Nominacja druga - TADAM! - była od Edytki, która się nigdzie nie przenosiła, ale w międzyczasie zaczęła prowadzić drugiego bloga.

I mam nawet gdzieś w roboczych posty, które zaczęłam pisać po tych nominacjach, żeby nie było, że mówiąc brzydko, olałam. Chociaż z drugiej strony, czasu od tamtych nominacji upłynęło tyle, że obie dziewczyny mogły przypuszczać, że ich nominacje puściłam mimo uszu. Nie puściłam! Pamiętam o nich cały czas :) I bardzo Wam Dziewczyny dziękuję za docenienie i miły gest.

W łańcuszkach od Ani i Edytki trzeba było napisać ileś tam rzeczy o sobie, o których inni nie wiedzą. Cóż, chyba nie dam rady, bo pewnie już się domyśliliście, że... programowo nie uznaję łańcuszków św. Antoniego. W żadnej postaci: listownych, mailowych, blogowych i takich, których jeszcze nie wynaleziono. Miłe słowa, wyrazy uznania, serdeczne gesty - przyjmę zawsze, ale łańcuszki - NO PASARAN!!!

Nominacja trzecia - TADAM! i proszę z całego serca OSTATNIA (bo chyba nie chcecie narazić mnie na jakieś straszliwe konsekwencje za zrywanie łańcuszków) - jest od Bukowniczka.


Cytuję za Bukowniczkiem: ""Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za 'dobrze wykonywaną robotę'. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów więc daje możliwość ich rozpowszechnienia." - to od Melanii skopiowałam, bo widzę, że to cytat z regulaminu zabawy.

Należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która wskazała Twój blog, a potem nominować 11 blogów i poprosić ich autorów o odpowiedź na Twoje 11 pytań. I oczywiście nie można "oddać" nominacji temu, kto nas nominował.
"

Tyle teoria. A ja po swojemu: na pytania odpowiem, a jeśli wśród czytających te słowa, znajdzie się ktoś, kto prowadzi bloga o "mniejszej liczbie obserwatorów" i chciałby się zabawić w "Liebster Blog", to proszę pisać na maila - nominuję i nawet 11 pytań wyślę. Aha, są dwa warunki:

  1. Nie wolno podawać, kto nominował. No, w ostateczności można, ale nazwę trzeba bezwzględnie zasłonić czarnym paskiem ;)
  2.  Mogę nominować tylko blogi i autorów, które/których znam. Jeśli prowadzisz bloga, który ma mało obserwatorów i nie ma wśród nich mialkotka - nie zrażaj się, obserwuję chyba ze dwieście blogów, ale nie jako obserwator. Po prostu subskrybuję je w czytniku google'a :)

 1. cola, sok, woda? Czerwone wino
 2. bransoletka, kolczyki, naszyjnik? E-e. Nic z tych rzeczy.
 3. bluza, marynarka, sweter? Tweedowy płaszcz.
 4. biały, czerwony, czarny? Kiedyś tylko czarny...
 5. makaron, ryż, ziemniaki? Justyna, ja się odchudzam!!!
 6. czekoladki, kwiaty, perfumy? Kwiaty: odnóżki, sadzonki, cebulki, bulwy, nasiona...
 7. angielski, hiszpański, rosyjski? Angielski. Chętnie greka, hebrajski...
 8. drewno, metal, szkło? Wszystko razem w postaci mebli i dodatków w stylu art deco.
 9. biologia, historia, matematyka? Geografia
10. góry, jeziora, morze? Whatever, byle z dala od turystów. Ale najchętniej Sudety
11. deszczyk, słońce, wietrzyk? Wietrzyk :)

Dziękuję za uwagę i serdecznie pozdrawiam :)))

wtorek, 2 października 2012

W delegacji - part 2

Edyta była bezkonkurencyjna. Rzeczywiście miałam szczęście odwiedzić Berlin. Nie był to mój pierwszy raz w Berlinie i nie tylko w Berlinie byłam w delegacji. Pełna zgoda, Dziewczyny, Berlin ma w sobie coś!
Pierwszy raz w Berlinie bawiłam pewnie ponad 10 lat temu. Wybrałyśmy się z koleżankami na koncert Santany i nie było czasu ani ochoty na jakieś masowe zwiedzanie - ot, Brama Brandemburska, rzut oka na Reichstag, już z szklaną kopułką, Muzeum Nazizmu (?), takie z większym kawałkiem muru obok i kawałek Berlina Zachodniego w okolicy dworca ZOO. Mieszkałyśmy na kempingu w jakimś lesie nad jeziorem - w Berlinie są takie wynalazki - i atmosfera miasta jakoś do mnie nie dotarła. Teraz, to co innego :)
Ponieważ w delegację jechałyśmy dokądś, to Berlin był tylko stacją przesiadkową. Dzięki (nie)korzystnemu rozkładowi lotów miałyśmy w dniu przylotu kilka godzin, a w drodze powrotnej wieczór i niemal cały dzień na zwiedzanie. I wykorzystałyśmy ten czas godnie. Nogi odmawiały posłuszeństwa, ale mężne serce nie pozwalało zrezygnować. W pierwszym rzucie przelazłyśmy  z Dworca Głównego via dzielnica rządowa, Reichstag, Brama Brandemburska, kawałek Tiergarten,  pomnik Holokaustu, Gendarmermarkt, Stadt Opera, budynki Uniwersytetu Humboldta, ichni Grób Nieznanego Żołnierza. To coś, o co pytała Edyta, to jeśli mnie pamięć nie myli Muzeum Historyczne, nieopodal teatru Gorkiego. Następnie muzea, Berliner Dom, Aleksanderplatz i tutaj jak sarenki wskakiwałyśmy do autobusu, żeby zdążyć na pociąg do...


Dla ułatwienia dodam, że choć państwa nie zmieniłyśmy, to kraj tak :) Czy ktoś się pokusi? :)))

Czekam, czekam...

czwartek, 27 września 2012

W delegacji - part 1

Byłam. Tylko gdzie? Jakieś propozycje? :)))


A może rozpoznajecie obiekty na kolażu? To by było coś!

sobota, 8 września 2012

Pan Kotek był chory...

... i leżał w łóżeczku. A mój Bachorek jest chory i leżeć w łóżeczku nie chce. I niech mi ktoś wyjaśni ten fenomen! Czy ma 36,6 stopni, czy 39,6 tak samo szaleje.
W czwartek po południu Tatuś zauważył, że Dziecko czegoś ciepłe (a gdzie była w tym czasie matka, pytam się!) i okazało się, że niestety się nie mylił. Temperatura Dziecięcia przekraczała 39 stopni. Hmmm. Znowu infekcja, niby nic specjalnego, ale dlaczego już na początku września? Trzeba będzie chyba porządnie go napakować witaminami i aloesem. Może pomoże. Na razie leczenie doraźne i przeganiamy choróbsko. Mamy tydzień, bo potem wyjeżdżam na tygodniową delegację i zostają sami z Tatą. Lepiej dla wszystkich będzie, jeśli dziecko będzie wtedy chodziło do przedszkola... Tata już cały zes...trachany ;) A Babcia Krysia w totalnej panice. Nawet pomysł Małżonka rzucony w żartach, żeby na ten tydzień nająć pomoc do domu, potraktowała poważnie i zapewne rozpoczęła poszukiwania. Małżonek na pytanie, w czym konkretnie ta pomoc miałaby pomagać, nie potrafił odpowiedzieć. Ja też za bardzo nie wiem :)
Mam nadzieję, że Tatuś jednak zdecyduje się zmierzyć z tym iście Herkulesowym zadaniem i po powrocie zastanę ich obu w doskonałej kondycji. A Bachorek nie będzie już chorym duchem :)))))


Miłej reszty weekendu życzę, Drodzy Podczytywacze!


niedziela, 26 sierpnia 2012

A na śniadanie...

...chleb własnej produkcji. Co tu dużo gadać, frajda ogromna, jak się ten chleb nasz powszedni wyprodukuje własnoręcznie. Można narzekać, że pieczywo z supermarketu paskudne, że to nie to, co kiedyś, a można zrobić swoje i się delektować :)
Internet pęka w szwach od przepisów na chleby i bułki, w księgarniach zatrzęsienie książek na ten temat, wystarczy tylko wybrać przepis i już. Ba! Można nawet kupić w sklepie gotowe mieszanki i maszynę, która sama wszystko zmiesza, wyrośnie i upiecze. I nad czym się tu zastanawiać? To już proszę sobie samemu odpowiedzieć, bo ja fachowcem od pieczenia chleba nie jestem i wykładu nie wygłoszę ;)
Ja, jako blondynka i lajkonik w temacie chleba, przemyślałam rzeczy następujące:
  1. Maszyna do wypieku chleba - fajny gadżet, ale można upiec chleb bez maszyny i nie chcę kolejnego grata w domu.
  2. Gotowa mieszanka z Lidla - 4,99 za torebkę = 2 bochenki chleba w cenie dość atrakcyjnej.
  3. Zakwas - można bez problemu dostać od kogoś, kto piecze chleb lub kupić w piekarni, ale... jak mi się znudzą chleby bez zakwasu :)
  4. Mąka, dodatki, itepe - zacznę wydziwiać, jak nabiorę praktyki :)))
Pierwsze próby już za mną. Przetestowałam trzy mieszanki z Lidla: pełnoziarnisty, słonecznikowy i ciabattę. Mieszanki zawierają mąkę, drożdże i dodatki. Wystarczy dodać ciepłą wodę (do ciabatty dodatkowo łyżeczkę oliwy) i wyrobić. I tu wystąpił pierwszy problem. Wyrabiałam ciasto w robocie, za który swego czasu dałam dużo pieniędzy, znaczy nie byle jakie badziewie, konkretnie niemiecki Braun. I jego niebadziewność przejawia się tym, że co prawda mieszanki z Lidla nie daje rady wyrobić, ale za to jak się przegrzeje, to automatycznie przestaje działać i po ostygnięciu wraca do życia. Tyle, że w międzyczasie ciasto trzeba wykończyć ręcznie, a jest to o tyle nieprzyjemne, że makabrycznie się klei. Nie mam pojęcia na czym polega ten fenomen, ale ciasto po dodaniu wskazanej na opakowaniu ilości wody jest makabrycznie klejące. Nie jedno już w życiu ciasto drożdżowe robiłam i bywało, że się kleiło, ale tutaj - masakra. Może ta mieszanka działa tylko w maszynie do pieczywa z Lidla, czyli Silver Crest lub podobnej, ale jeśli jej nie mamy, to pozostaje improwizacja. Dziś było kolejne podejście i po zagotowaniu robota przełożyłam ciasto do miski i dolałam dodatkowe 100-150 ml wody. Ciasto zrobiło się luźniejsze, co pozwoliło nieco je potarmosić i napowietrzyć. Nadal lepiło się jak diabeł, ale wyrabianie zrobiło swoje i w cieście wreszcie pojawiły się upragnione dziurki. Sukces!
Lidlowe pełnoziarniste i słonecznikowe mogę polecić. Są smaczne. Ciabatta mnie rozczarowała. Wyszedł regularny, ciężki, biały chleb, a cały urok ciabatty to przecież lekka, nawet frywolna, dziurowata konsystencja. Cóż, zostało jeszcze pół paczki, będę próbować :)
Produkuję jeszcze chleb w wersji niegotowcowej. Przepis znalazłam w dwumiesięczniku "Sielskie Życie" wydawnictwa Burda, numer maj/czerwiec 2012. Kupiłam z ciekawości, co też jest w środku, i z przyjemnością przeczytałam od deski do deski. Polecam. Warto rozejrzeć się za nim w poczekalni u dentysty :) Obok portretów kilku ciekawych osób i rodzin wiodących sielskie życie poza miastem i artykułów o lilakach i peoniach, znalazł się też przepis na chleb z dużą ilością różnych ziaren, dziecinnie prosty do przygotowania. Tak prosty, że nie mogłam mu się oprzeć. Wystarczy zmieszać suche składniki i dodać do nich lekko "ruszone" drożdże z wodą. Wymieszać szybko łyżką i wylać do przygotowanej blaszki - ciasto ma konsystencję budyniu - a potem do piekarnika i po godzinie gotowe. Taki bezproblemowy chleb, to mogłabym robić codziennie! Tylko nie nadążylibyśmy z jedzeniem :) Po pierwszej próbie musiałam przepis zmodyfikować. W przepisie jest 50 g drożdży, ale chleb tak nimi jechał, że za drugim razem dałam ok. 30 i też było ok. Myślę, że z 25 g też zadziała, a może jeszcze mniej? Jestem zwolennikiem osiągania maksimum efektów przy minimum nakładów...
Kolejnym etapem będzie jakiś chleb z dodatkiem ziemniaków, ale to za jakiś czas, na razie chlebek z "Sielskiego Życia" w wyjątkowo (jak na mnie) artystycznej odsłonie :))))


Smacznego i do miłego!

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Kocham blogi!

Naprawdę. Dziś znalazłam kolejny, który poobserwuję. Tytułowy wypływ emocji bierze się z tego, że oprócz wielu frustratów, oszołomów, celebrytów, ludzi "z misją" i z przerostem ego blogi prowadzi także wielu zwykłych i niezwykłych. Lektura blogów może być inspiracją, wsparciem, źródłem wiedzy. Innych po prostu nie czytam :) To fantastyczne, że można do takich osób dotrzeć, nawet jeśli mieszkają na drugiej półkuli.

Pozdrawiam zatem serdecznie Autorki i Autorów blogów, które podglądam i podczytuję. Jesteście wielcy !!!

czwartek, 9 sierpnia 2012

Dlaczego warto mówić "Dzień dobry"

Lubię swoje codzienne rutyny, choć czasem okoliczności sprawiają, że nie udaje mi się ich do końca zrealizować.
Dziś na przykład Bachorek zażyczył sobie śniadanie przed wyjściem do przedszkola, co tak wybiło mnie z rytmu, że zapomniałam zjeść swoje i zmontować Małżonkowi kanapkę do pracy. W sumie poranne śniadanie, to u mnie nowy zwyczaj, bo rano głodna nie jestem, ale łykam ostatnio  jakieś proszki ("Przyjmować podczas posiłku"), stąd poranna kanapeczka. Dziś jej nie było. W rezultacie szybko przełączyłam się na poprzednią poranną rutynę, czyli pasztecik w sklepie po drodze do metra po odstawieniu dzieciaka do przedszkola. Jakoś tak się dzieje, że jak nic nie zjem w domu, to dokładnie po opuszczeniu progów przedszkola zaczyna mi burczeć w brzuszku.
Weszłam zatem do sklepu, w którym przed wakacjami byłam codziennym gościem, powiedziałam "Dzień Dobry!", złapałam koszyk i heja! między półki. Po kilku krokach usłyszałam za plecami "O! A z klientką to ja mam do pomówienia!" Rzut okiem zasię, promienny uśmiech. "Oczywiście!" A potem szybki rachunek sumienia - gwizdnęłam jakąś bułkę i oto dosięga mnie karzące ramię sprawiedliwości? Nie. Może pani chce ze mną przeprowadzić pogłębiony wywiad konsumencki w sprawie pasztecików z kapustą i grzybami, o których jakiś czas temu niepochlebnie się wyraziłam?
Złapałam pasztecik z soczewicą - wcześniej kupowałam te z kapustą, ale naprawdę tak się zepsuły, że zmiana była konieczna - i butelkę kefirku i podeszłam do kasy. Nadeszła moja kolej i... pani zaczęła:
"Bo jak Pani kupiła te pierogi z dutkami, to dopiero jak Pani wyszła, to się okazało, że one są z mięsem. Bardzo Panią przepraszam. Jak się zorientowałyśmy, to ja rozłamałam jeden, drugi, trzeci i one były z mięsem. Na tych z dutkami, im się pomyliło i napisali, że z mięsem. Bardzo Panią przepraszam." Ja - gały jak spodki, pani - peroruje i co trzecie zdanie przeprasza. Kiedy mi wreszcie mowa wróciła wydukałam rezolutnie "No tak, była taka sytuacja. Ale muszę Pani powiedzieć, że te z mięsem były bardzo dobre." "Tak, oni mają wszystkie dobre, ale bardzo Panią jeszcze raz przepraszam." "Przeprosiny przyjęte!" - uśmiech - "Do widzenia!"
Z szoku zaczęłam wychodzić po jakichś 300-400 metrach i nie był on wcale spowodowany faktem, że sprzedawca w sklepie potrafi przeprosić za pomyłkę, nawet jeśli nie była to jego wina, ale tym, że od feralnej pomyłki do dzisiejszych przeprosin upłynęło dobre półtora miesiąca. Przez ten czas Dzieciak chodził do innego przedszkola, potem ja jadłam kanapki w domu, a Panie najwyraźniej żyły przez ten czas w dużym stresie, który być może wyjaśnia, dlaczego Pani Sklepowa krzyczała na cały sklep, że musi ze mną porozmawiać.
A wniosek z tej historii taki - Kliencie! Chcesz być dobrze traktowany, mów w sklepie "Dzień Dobry" i "Do widzenia!" i od czasu do czasu poświęć chwilkę na krótką pogawędkę z personelem.

P.S. Dobre pierogi z dutkami są lepsze od dobrych pierogów z mięsem. IMHO oczywiście ;)

niedziela, 5 sierpnia 2012

Mistrz akrobacji

Wczoraj szanowny Małżonek udał się wieczorową porą na jubileuszowe przyjęcie do kolegi ze szkoły. Jubileusz był okrągły, a bankiet w lokalu gastronomicznym, więc udał się taksówką i, na wszelki wypadek bez portfela, bo wiadomo, pilnować trzeba, a jak się zapodzieje - kłopot. Ja z Dziecięciem w ramach dobranocki zaliczyłam po raz kolejny "Scooby-Doo i mumię", a kiedy zasnął przeflancowałam go do łóżka i z ogromną radością odkryłam na TV Polonia pierwszą część "Mistrza i Małgorzaty" w doskonałej telewizyjnej adaptacji Macieja Wojtyszki z Gustawem Holoubkiem w roli Wolanda i plejadą fantastycznych aktorów w pozostałych rolach. Pamiętam ten spektakl jeszcze z czasów młodzieńczych i z przyjemnością wzięłam się za oglądanie w sypialni, licząc się z ewentualnością, że mimo najszczerszych chęci dotrwania do końca, sen mnie jednak zmorzy.
Jak już wspominałam, mój kot został kotem wychodzącym i sporą część nocy (a ostatnio także dnia) spędza poza domem. Czuje się już na tyle pewnie, że ja też się nie stresuję i kiedy udaję się spać na piętro zasuwam rolety i zamykam drzwi tarasowe. Przed snem schodzę na dół i sprawdzam, czy aby futrzak nie zameldował się z powrotem.
Tak też było wczoraj. Mniej więcej w połowie "Mistrza" usłyszałam na dole jakiś hałas. Przez moment myślałam, że to Małżonek wraca, ale nie nastąpiły dalsze czynności, czyli zapalanie światła, odkładanie kluczy na kredens, itp., więc uznałam, że to jednak kot. Zlazłam na dół, rzut oka pod roletę - kota brak. Za drzwiami tarasowymi jednak ewidentnie coś się działo. Po chwili wahania otworzyłam je i oczom moim ukazał się Małżonek gramolący się na aluminiową drabinkę. Nie musiałam zadawać żadnych pytań, by dojść, że próbuje dostać się do domu, jednak zafrapowało mnie, jak zamierzał tego dokonać za pomocą drabinki. Przystąpiłam do przesłuchania:
"Co robisz z tą drabinką?" "Próbuję dostać się do domu." "A nie mogłeś zadzwonić?" "Dzwoniłem trzy razy." "A telefonu nie wziąłeś?" "No, telefonem dzwoniłem. Ryczał w środku. Słyszałem." "Ale dlaczego nie zadzwoniłeś do drzwi?" "Bo nie chciałem cię obudzić." Teraz wiedziałam już wszystko! W krzyżowym ogniu pytań przesłuchiwany zeznał, że za pomocą drabinki zamierzał zapukać w okno balkonowe na piętrze. Ponieważ wyjaśnienie to pozostawało w rażącej sprzeczności z wcześniejszym, chichocząc wróciłam do oglądania "Mistrza" akurat żeby zobaczyć Jerzego Bończaka w roli Lichodiejewa wyekspediowanego przez Wolanda na Krym :)

Osoby zaniepokojone stanem zdrowia i/lub umysłu mojego Małżonka uspokajam, że zapukanie w okno balkonowe na pierwszym piętrze z półtorametrowej drabinki jest u nas czynnością prostą i stosunkowo bezpieczną, gdyż... nie posiadamy balkonu. Wystarczy tylko przedrzeć się przez winorośl i... voilà!


Udanej niedzieli życzę! Może przy ciekawej lekturze lub odgrzanym, starym spektakl? Ja rozmarzyłam się na wspomnienie trójkowego Teatrzyku Zielone Oko. Wyszło to na jakichś płytach, albo co?

P.S. Przy okazji serdecznie witam kolejne duszyczki na liście obserwatorów :)))

czwartek, 12 lipca 2012

Słoma

Nie, nie wystaje mi z butów. Wdową słomianą jestem. Na szczęście jeszcze tylko dwa dni. Tatunio mojego Dziecka odbywa podróż życia, jaką sprawił sobie na okrągłą rocznicę urodzin - nie ostatnią, jak zapewnia. Ja    nie robię nic spektakularnego - a to pranie puszczę, a to z Dzieckiem do dentysty podrepczę mleczaki połatać, a to chwasty powyrywam z chodnika przed domem, a to przez okno łypnę, o zmienności pogody podumam. Nuda, panie, nic się nie dzieje...

I tylko uśmiecham się do Was szeroko :)))

wtorek, 19 czerwca 2012

Schaboszczak

Moja aktualna idée fixe... Podstawa najbardziej klasycznego, obok mielonego z buraczkami, polskiego drugiego dania obiadowego. Kapustę zasmażaną zrobić potrafię, z gotowaniem ziemniaków też sobie jakoś radzę, ale schabowy... No cóż, z żalem stwierdzam, że nie jest doskonały, a chciałabym, żeby był. Pomożecie?


Jak zrobić idealnego schaboszczaka?!



Do napisania tego posta natchnęła mnie napotkana na Allegro aukcja z tackami do panierowania. Stamtąd pochodzi zdjęcie sygnowane nazwą sprzedawcy. Linka nie podaję, bo z końcem aukcji stanie się nieaktualny, ale jeśli ktoś zapragnie bliżej zapoznać się z ofertą, to podoła. Nic tam jeszcze nie kupowałam, więc się nie wypowiadam :)

piątek, 15 czerwca 2012

Żeby w pracy było milej..

to sobie takiego wisiołka powiesiłam :)))


Żarówka przepalona z firmy, uratowana przed koszem, drut znaleziony na chodniku, roślinność okoliczna.

Aha, sama tego nie wymyśliłam, podpatrzyłam TUTAJ :)))))

Prawda, że od razu bardziej robić się chce ;)

środa, 13 czerwca 2012

Na zielono dla odmiany

Zazieleniło się, zapachniało, w życiu nie było jeszcze u mnie takiego urodzaju :)








 To zapewne jeszcze nie koniec :)

piątek, 1 czerwca 2012

Synkuuuuu....

- Eee?
-... czy ja ci już dzisiaj mówiłam...
- Mmm?
- ...że cię kocham?
- Nie kochasz mnie!
- Kocham!
- Nie kochasz!
- Kocham!
- Nie kochasz!
- Kocham!
- Nie kochasz!
- Nie kocham!
- Yyy?
- No dobrze, kocham :)

Najlepszego Dzieciaki!

wtorek, 17 kwietnia 2012

Widziałam "Olbrzyma"

Niestety nie tego z Jamesem Deanem... Innego, ukrytego we wnętrzu góry Włodarz. Pewnie każdemu obiły się o uszy wzmianki o tajemniczych obiektach budowanych przez hitlerowców w Górach Sowich i o pasjonatach poszukujących tam wrażeń, ukrytych skarbów, rozwiązania zagadki, po co powstawały te podziemne miasta.
Wykładu nie będzie. Nieoceniony internet jest pełen informacji, spekulacji i zmyśleń na temat projektu Riese i po pobieżnym ich przejrzeniu widzę, że przeważa w nich ton sensacji, albo w najlepszym razie chłodnej, pozbawionej emocji relacji na tematy inżynieryjne. Nie ma w nich, lub nie wysuwają się na pierwszy plan kwestie kosztów, jakie zapłacono za powstanie Riese. I nie mam tu na myśli wydatków na setki ton cementu...
Zwiedzanie kompleksu Włodarz/Wolfsberg rozpoczyna się od wejścia numer 3. Wykutymi w skale korytarzami wchodzi się do wnętrza góry o tej samej nazwie. Korytarze mają mniej więcej 3 metry szerokości i 2,5 metra wysokości, ciągną się setkami metrów, tworzą siatkę przecinając się pod kątem 90 stopni. Oprócz korytarzy w kompleksie znajdują się komory, które powstawały dzięki wysadzaniu stropów między korytarzami wydrążonymi na różnych poziomach. Wielbiciele jaskiń odnajdą tu znajome klimaty: ciemno, zimno, mokro, błoto, nietoperze. Na szczęście trudno się zgubić, bo jednak jest to budowla inżynieryjna, a nie twór natury. Skała, z której ukształtowane są góry Sowie, to gnejs - jedna z najtwardszych skał. Drążenie w skale nie było łatwe. Korytarze powstawały poprzez wiercenie w skale otworów o głębokości 2 metrów i odstrzeliwanie skał ładunkami wybuchowymi wkładanymi do otworów. Następnie uwolnione przez eksplozję skały były ładowane na wagoniki i wywożone ze sztolni. Budowla powstawała w czasie wojny, więc nie jest zaskakujące, że nie pracowali przy niej pracownicy najemni. Był to obiekt militarny i tajny, więc zatrudnienie do niewolniczej pracy więźniów było oczywistym wyborem. Zwłaszcza, że droga do pracy w Riese była droga w jedną stronę. Nikt, kto tu przyjechał do niewolniczej pracy, nie wrócił do domu. Rozwiązanie bezduszne, ale to jeszcze nie jest najgorsze. Niewolnicy przywiezieni do Włodarza nie opuszczali żywi wnętrza góry, przodek, przy którym pracowali stawał się ich... Jak to napisać? Domem? Miejscem życia? Wegetacji? Kaźni. To chyba to słowo. Przyjeżdżali z Gross-Rosen. Kupieni za dwie marki sztuka. Ważyli po 30-40 kilogramów. Wiertnica, którą pracowali ważyła tyle samo, więc jedno narzędzie obsługiwali dwaj więźniowie. Wagoniki z kruszywem ważyły nawet po dwie tony, a zatrzymywały je dwudziestokilogramowe dzieci rzucając przed nie drewniane belki lub hamując nogami. Jeśli się udało, bo jak się wagonik wykoleił... Racje żywnościowe nie różniły się znacznie od obozowych...  Temperatura w sztolniach - 4 stopnie... Jak długo mogli tam wytrzymać?
Ciała zmarłych więźniów palono w przewoźnym krematorium, które przyjeżdżało do poszczególnych obiektów Riese. Albo wywożono do kruszalni ze skałami. Tłuczeń dodawano do betonu. W okolicy nie ma cmentarzy... Myślałam, że mordowanie ludzi w obozach koncentracyjnych było okrutne. A potem zwiedziłam Włodarz...
Na wieść o zbliżaniu się armii radzieckiej jeszcze żywych pracowników zamordowano. Zginęli też niżsi stopniem nadzorujący ich niemieccy żołnierze. Pozacierano wszystkie ślady. Pozostała tajemnica.
A dla mnie groza...
Wybaczcie. Nie chcę epatować potwornościami. Piszę to dlatego, że w głowie mi się nie mieści  okrucieństwo na taką skalę i mam nadzieję, że nigdy już się nie powtórzy. Amen.

 Jedna trzecia korytarzy obiektu Włodarz zalana jest wodą. Można je zwiedzać pływając łódkami.

poniedziałek, 26 marca 2012

Tygrysa pazur

W mojej okolicy mieszka bardzo dużo kotów. Prawie w każdym domu jest kot i koty swobodnie przemieszczają się po okolicy. Kot spod dziesiątki bezczelnie walnął kiedyś kupę centralnie na środku naszego ogródka, kot spod dwójki zrobił to samo pod szóstką. Koty spod ósemki grzeją się na stosach drewna kominkowego, skrzynkach z licznikami gazowymi, albo po prostu na słonecznych plamach na chodniku. Po dachu sąsiadów pod jedynką łaził kot nieznanego pochodzenia, widziany wcześniej na dachu ósemki. Z kolei kot spod jedynki zwykł był załatwiać się na podwórku innej ósemki, do czasu kiedy rozpoczęła się tam budowa. Było to niezłe widowisko, bo posesja ta znajdowała się po drugiej stronie ruchliwej ulicy, a kot był monumentalnym Maincoonem wielkości rysia i trudno go było nie zauważyć, kiedy udawał się do toalety. Widać też ślady kotów, których nie widać w ich futrzastych osobach - ślady łapek na śniegu pod drzwiami, na tarasie, ślady łapek na szybie samochodu...
Kot naszych najbliższych sąsiadów zaglądał do nas od dawna. Bardzo zabawnie wyglądał buras wychylający się z zewnętrznego parapetu przez okno balkonowe i miauczący bezgłośnie (Niech żyją okna dźwiękoszczelne!). Kilka dni temu poparadował trochę po parapecie w tę i z powrotem i postanowiliśmy się bliżej poznać. Otworzyłam drzwi na taras, wystawiłam rękę, zaprosiłam do środka. Powąchał i oddalił się z godnością. Następnego dnia wrócił. Było ciepło i drzwi były szeroko otwarte. Kot wpakował się na pewniaka do salonu. Kiedy był na wysokości kanapy powitałam go uprzejmie "Dzień Dobry Kotku! Ale wiesz, u nas mieszka kotek." Buras nie przejął się informacją i kontynuował marsz. A niech mu tam! Byle nie nasikał.
I tu krótki wtręcik o naszym kotku. Jest to kot nie całkiem normalny. Brakuje mu jednej nóżki, ma jakieś problemy natury emocjonalnej, i na domiar złego potwornie wali mu z pyska. Taki kotek po przejściach, co się własnego cienia boi i nie ma za grosz typowo kocich skłonności typu wskakiwanie na stół i ściąganie wędliny z kanapek.
Buras doszedł do drzwi do przedpokoju zniknął mi z oczu i wtedy usłyszałam gardłowe MRAUUU! i przed nosem śmignął mi najpierw Buras, a zaraz za nim moja Kotełka z ogonem jak u wiewiórki, postukująca kikutem o parkiet, jak wkurzony pirat. Buras wyskoczył na taras i schował się za winklem, czyli u siebie, Kotełka natomiast zajęła pozycję w drzwiach balkonowych i mierzyły się wzrokiem jeszcze przez dobre dziesięć minut. Kotełka jeszcze wyszła na taras, podeszła do winkla, usłyszałam kolejne MRAUUU!, zawróciła i wróciła na posterunek w drzwiach, a Buras schował się całkiem.
W efekcie tego wydarzenia ja mam zakwasy w mięśniach brzucha, Kotełka postanowiła zostać kotem wychodzącym, w związku z tym trzeba ją szybko zaszczepić na różne wychodzące choróbska, żeby mi jakiejś wścieklizny do domu nie zwlokła. Postanowienie jej jest tak gorące, że jeszcze tego samego wieczora czmychnęła do ogródka i musiałam ją po ciemku wabić, co w przypadku kota prawie całkiem całkiem czarnego nie było proste. A Buras nadal wraca do domu przez nasz taras. Podejrzewam też, że nie była to jego ostatnia wizyta w naszym domu, bo z wyglądu jest kotkiem bardzo sympatycznym, ale nie bardzo bystrym :)
Kotki toleruję, ich kupek nie zamierzam, więc nakupiłam jakichś odstraszaczy i zobaczymy, co będzie dalej. Marzy mi się drugi kotek, taki bardziej koci, najchętniej z wyglądu i charakteru norweski leśny, ale nic na siłę. Jak będzie nam pisany, to się pojawi. Rodzina też jęczy, że chciałaby normalnego kotka, chociaż ostatnio Kotełka częściej przychodzi na mizianie i nawet brzuch wystawia. Wcześniej Małż opowiadał tylko historię, kiedy obudził się nad ranem, bo go jakaś mara dusiła w pierś, otworzył oczy i zobaczył tuż przed nosem dwa oślinione kły wystające z zamkniętej paszczy. (Nasz kotek ma również wadę zgryzu i wygląda jak wampir.) Zupełnie nie rozumiem, o co afera! Najpierw narzeka, że kot nienormalny i nie przychodzi, a jak kotek przyszedł, to źle...
Czeka nas więc szybka wizyta u weterynarza, szczepienie i może coś przy okazji da się zrobić z higieną kociej jamy gębowej, bo ambiwalencja między pragnieniem bliskiego kontaktu ze zwierzakiem, a głęboko zakorzeniony wstręt do wyziewów, które się z niego wydobywają, jest męcząca.
Państwo oczywiście umyli już dzisiaj ząbki, tak? Ja nie po drugim śniadaniu, więc spadam do łazienki :)))

Miłego dzionka i tygodzionka, że się tak wyrażę!!!

piątek, 23 marca 2012

Mogę nie tagować?

Jasne, że mogę! Będzie, co prawda nieporządnie, ale co mi tam! W końcu pisze dla siebie i dla czytelników, a nie dla jakiegoś Wielkiego Internetowego Brata, który zjada moje ciasteczka i ma mieć łatwiej przy katalogowaniu moich wytworów w swoich przeglądarkach, co nie? ;)
Jestem właśnie po wizycie u Lulu, która świętuje jubileusz - GRATULECJE! - i naszło mnie na refleksje o moim blogowaniu. Lulu pisze, że ku własnemu zaskoczeniu ciągle ma o czym pisać, a ja pomyślałam sobie, że pisać, to może bym i miała o czym, ale nie piszę, bo cenzura nie pozwala. Autocenzura oczywiście ;)
Miałkotek nie jest pamiętnikiem, nie jest blogiem hobbystycznym, ani lifestylowym (jest takie słowo?), literackim też nie, ani opiniotwórczym, ani specjalistycznym, po prostu piszę sobie, jak mnie najdzie. Ale też programowo nie piszę wszystkiego. Jak wspominałam nie publikuję personaliów, wizerunków mojej rodziny, chcę zachować względną anonimowość. Mogłoby się zdawać, że skoro coś ukrywam, to jakoś się kreuję na potrzeby bloga, ale nie. Jestem jaka jestem i dobrze mi z tym, i jeśli o czymś nie piszę, to nie dlatego, że mogłoby to popsuć mój wizerunek, ale dlatego, że na przykład wolę zamilknąć, niż pisać byle pisać. Dobrze robię? Nie jestem pewna. Poprawcie mnie jeśli się mylę. Tłumaczenie, że kiedy nie piszę, to myślę o blogu i jego podczytywaczach, jest oczywiście marne, ale tak funkcjonuję, typowe dla introwertyka. Ciągle mi się wydaje, że jak ja o czymś myślę, to jest to dostępne dla osób mi bliskich, więc po co jeszcze o tym pisać ;)
A kiedy mam doła, to co wtedy? Żalić się na piśmie, trzymać w zanadrzu jakiś wesoły pościk, czy zniknąć? I co będzie, kiedy nie będę pisać, świat się zawali? A może nie?
A poza tym jest ciepło, świeci słońce, wreszcie przyszła wiosna i jest cudnie. I tak ma być!!! Mam nadzieję, że u Was też wiosenka. Trzymajcie się ciepło i słonecznie!

wtorek, 20 marca 2012

Podróży w czasie ciąg dalszy

Wywołana do odpowiedzi przez Anię (patrz komentarz do poprzedniego posta) stawiam się i niniejszym zapodaję posta. Zapisałam się mianowicie na angielski. Niby umiem, ale ani kwitów na to nie mam, ani też w razie potrzeby nie wypowiadam się wystarczająco płynnie i bezbłędnie. Słowem - postanowiłam  odświeżyć gramatykę. Mam to szczęście, że za ścianą mam Dział Językowy i za oficjalną zgodą wszystkich świętych zaczęłam chodzić na lektorat ze studentami.
Matko! Ale jazda. Moi koledzy z zajęć mogliby być moimi dziećmi! No po prostu kosmos! W Polsce. Bo już w USA nikogo by to nie dziwiło, że ktoś ma cztery dychy na karku i do szkoły poszedł. To mi się podoba. U nas wszystko jakieś takie sztywne - podstawówka, gimnazjum, liceum, studia, praca, amen. No może jeszcze studia podyplomowe i niezliczona ilość szkoleń celem (wątpliwego) podniesienia kwalifikacji. Ale już żeby po liceum pojechać w podróż dookoła świata, a studia zacząć nieco później, to się w głowie nie mieści, bo przecież traci się swoje miejsce w wyścigu szczurów. W Stanach nikogo nie dziwi, że ktoś zaczyna studiować prawo, czy medycynę odchowawszy dzieci. U nas nie do pomyślenia. DLACZEGO???!!!
A ja dopiero teraz chciałabym pouczyć się matematyki, fizyki, chemii. Teraz dopiero czuję się gotowa zrozumieć to, co w szkole musiałam na siłę i na tempo pakować sobie do głowy. Tylko gdzie, jak? Chyba zaczekam na osiągnięcie trzeciego wieku, bo wtedy znowu legalnie będzie można studiować, bez posądzenia, że coś jest ze mną nie tak ;) I może wreszcie będę umiała przekształcać wzory :)))

piątek, 2 marca 2012

Time machine

Sprawdzam sobie dzisiaj maila, a tu powiadomienie o komentarzu. Wielkie mi tam miasto Łowicz, nie pierwsze i nie ostatnie, bo mam, zdaje mi się, ustawione powiadomienia do starszych postów, dzięki któremu mam szansę ich nie przeoczyć. Oczywiście, jeśli tylko zaglądam do skrzynki gmailowej... I dziś właśnie w tejże skrzynce wiadomość, ale do posta sprzed roku. O, kurczaki! Przede wszystkim z ciekawością przeczytałam, co też ja robiłam rok temu. Z grubsza, to samo co teraz - walczyłam z blogową niemocą tfurczą (przez małe tfu). Szczęście, że poza blogiem wykrzesuję z siebie dość energii, by coś zdziałać, ale o tem potem. (Napięcie buduję, jakby się kto nie domyślił ;) )
A w drugim rzucie, pomyślałam sobie, że dzięki blogom i komentarzom ludzkość osiągnęła to, o czym tylko fantazjował Herbert George Wells - możliwość podróżowania w czasie. Czy to nie dziwne?! Miła nowa Obserwatorka - witam Renkę:) - zdaje się żyć w roku 2011, a ja w 2012 i to wszystko tego samego dnia. A meze nie? Po prostu kosmos! Tak sobie tylko żartuję :)))
A u nas kaszel, katar i - excusez-moi - sraczka. Dziecko w czasie choroby żywi się wyłącznie serkiem homo i surowa papryką, więc żołądek ma prawo się zbuntować. I do tego żołądek buntuje się podstępnie i znienacka, więc: "Mamuniu! Chce mi się kupki!" "To chodź!" "Ale już wyszła do majtek!" "Cała?! To chodź, zmienimy majtki." A w duchu "Bleeeee!" I tak z grubsza wygląda macierzyństwo :)))

Z innej beczki:
"Mamuniu! Zamknąłem kotka w szafie." "Taaak? A po co go zamknąłeś?" ""Nieeeee wiem." "Aha!"

Godzinę później. Sprzątam sypialnię.

"Miau. Miauuu. MIAUUUUU." "Ups!" I czy to nie ironia losu, że dziecko ma dziwne pomysły, ja sklerozę, a kot-pierdoła nie potrafi sobie drzwi suwanych otworzyć... Ale czego się po kocie spodziewać, jeśli nie potrafi sam się obsłużyć z otwartej torebki karmy stojącej na podłodze, tylko stoi nad pustą miską i jojczy. "Miau. Miauuu. MIAUUUUU."

niedziela, 19 lutego 2012

Hmmm? Ojoj!

No tak. Człowiek sobie nieco odpuścił, bloga niecnie porzucił, postów nie pisze, maili nie czyta - słowem skandal! A w Miałkotku co? Grono obserwatorów się powiększyło. Znak, że a) najwyraźniej blog może żyć, nawet jeśli jego twórca zejdzie, co mnie na szczęście nie dotyczy ;) b) skoro tak się dzieje, to wypada chyba się poudzielać

Niniejszym witam więc serdecznie po przerwie moich starych znajomych - dzięki, że czekaliście! Jestem na bieżąco z Waszymi blogami, przynajmniej te zaległości już przegoniłam. Nie znoszę skrzynki zasypanej mailami, na przykład po urlopie, ale kiedy zobaczyłam w czytniku 600 zaległych postów, to miałam stan przedzawałowy. Po opanowaniu traumy zdecydowałam się na rozstanie z kilkunastoma blogami. Uspokajam, nie było wśród nich blogów o roślinach, czytelniczych, kocich, blogów Rodaków zamieszkujących Skandynawię lub Wyspy Brytyjskie, ani żadnych blogów Matek, tudzież Rzeźbiarek :))). Twarde jądro zostaje!
Tradycyjnie, chlebem i solą, witam nowych obserwatorów, jeszcze nieznajomych - zapraszam do zaglądania, niech życie pokaże, czy warto się tu było zatrzymać :)

Wybaczcie, że daruję sobie streszczenie  ostatnich prawie 3 miesięcy. To byłby baaaardzo długi post...

A u nas z nowości - bal był w przedszkolu. Tym razem się udało. Jeśli pamiętacie, w zeszłym roku Dziecię się pochorowało i nici wyszły z przebieranek. Tym razem, a jakże, Dziecię też się pochorowało, ale ozdrowiało przed balem i wystąpiło. Bal odbywał się "Pod gwiaździstym niebem" i Syncio postanowił zostać Piratem Wrednobrodym z kreskówki o Samsamie. Delikatne próby naprowadzenia, że może jednak chciałby być jakimś Kosmicznym Bohaterem (zeszłoroczną koncepcję i nabyte półprodukty jakoś dałoby się wykorzystać) stanowczo odrzucił. Nie pozostało mi nic innego, tylko wystrugać mu tego pirata. Na dwa dni przed balem koncepcja się zmieniła i Bachorek jednak zapragnął być Flejkiem. Na szczęście następnego dnia pierwsze słowa po przebudzeniu brzmiały: "Ja nie chcę być Flejkiem!". I chwała Bogu! Bo kostiumu Flejka już bym się nie podjęła zrobić. Koncepcja była, materiały dało się nabyć na bazarku, po powrocie do domu przystąpiłam do realizacji. To znaczy przystąpiłabym, gdyby Dziecko chciało współpracować. Chciało umiarkowanie, więc musiałam zaczekać na Wsparcie. Wsparcie przybyło niespiesznie chyba o wpół do siódmej. Mnie udało się do tego czasu wyciąć z filcu dwie z trzech części kapelusza i pokłócić się z Dzieckiem, czy może, czy nie może, mazać po filcu długopisem, i jeśli tak, to ewentualnie po którym, oraz z grubsza przymierzyć do niego kapelusz zszyty zszywaczem, żeby stwierdzić, że jeśli ma nam wyjść kapelusz pirata, a nie turecki fez, to trzeba wszyć dodatkowy pasek w środku. A potem było już tylko gorzej. Czas płynął, zegary biły kolejne połówki godzin, Dziecko nieco mniej przeszkadzało, ale za to jakoś nie chciało się samo uśpić. A Wsparcie zagrzewało mnie do działania komentarzami w stylu: "Dopiero jedną część zszyłaś?", "Co tak gęsto to szyjesz? Jakbyś szyła rzadziej, to by było szybciej", "Nigdy tego nie skończysz", "Nie rozumiem, dlaczego nie zaczęłaś tego szyć wcześniej. Szyłabyś codziennie po godzinie..." itepe. Kochanie, wyjaśniam, może Tatusiowie planują i szyją przez kilka dni po godzinie, natomiast wszystkie znane mi Mamy, szyjące dzieciom własnoręcznie stroje na bale przebierańców, robią to nocą przed balem :))) Ja działalność zakończyłam o 23.30. Powstał kapelusz, klapka na oko, broda zintegrowana z nosem ustami i ząbkami. Na dzień następny pozostało mocowanie klapki, doszycie gumki do brody i płaszcz Wrednobrodego. Rano obudziłam Bachorka i zaczęłam przymierzać. Klapkę chciałam przyszyć do kapelusza, ale Dziecko, jak to zobaczyło, tylko się rozdarło, że "nie tak mi to chodziło!!!!!!" (po naszemu "Nie o to mi chodziło!"), więc przyszyłam gumkę także do klapki. Przy mierzeniu płaszcza Dzieciak tak się miotał, że źle zmierzyłam rękawy i jeden wyszedł za krótki. Tak, to nie kwestia nieumiejętnie zrobionego zdjęcia, lewy rękaw jest o dobre 10 centymetrów krótszy. I jeszcze cały ten projekt zrealizowałam przy pomocy kosmetycznych nożyczek do paznokci, bo okazało się, że żadne inne domowe nożyczki nie tną bawełnianego trykotu ani filcu...

Oto efekty. Niestety bez modela. Nie chciał dwa razy wystąpić w tym samym stroju...  TADAM!










Fotki  oczywiście po mojemu niezaradne, ale z grubsza widać, co i jak. Do wykonania stroju użyłam: trzy arkusze A4 filcu grubości ok. 5mm (konstrukcja kapelusza, broda z przyległościami i klapka), cztery t-shirty (płaszcz, pokrycie kapelusza, nos i pokrycie klapki na oko - oczywiście z trzech ostatnich zostało sporo resztek), pół naprasowywanej łatki w kolorze musztardowym (na trupią czachę), jedwabna bluzeczka w kolorze zgaszonego różu (ust korale), gruba sznurówka (do wypełnienia ust, zamiast zastrzyków z kwasu hialuronowego), cienka gumka kapeluszowa do przyczepiania stroju do Dziecka oraz czarnego markera permanentnego do ufarbowania brody i namalowania płaszcza. Wersja ambitna obejmowała obszycie brody czarnym materiałem, takim jak na klapce oraz czułki, bo Pirat Wrednobrody miał kapelusz z czułkami, ale z wersji nieambitnej też jestem zadowolona. Oryginał można obejrzeć na tutaj. Enjoy!

 I do rychłego zobaczenia, Drodzy Podczytywacze :)

PS. Jakby ktoś pytał, to wszystko było szyte ręcznie...