sobota, 20 listopada 2010

Słowo się rzekło...

...kobyłka u płota. Byłoby wczoraj, ale nieopatrznie wcisnęłam jakiś klawisz i cały gotowy post poooszedł! :(

Mój przedpokój, a konkretnie jego większa połowa wygląda tak:


Po prawej widoczne drzwi od babcinej szafy robiące za lustro. Szafa była stara, ale żaden tam zabytek. Miałam do niej sentyment i kiedy Babcia zmarła zażyczyłam ją sobie na pamiątkę. Wynikły niestety pewne komplikacje i z szafy ostały się tylko drzwi. Przez kilka lat tułały się po całym mieszkaniu i ostatecznie wylądowały na reprezentacyjnym miejscu na wprost drzwi wejściowych.
Po lewej stronie widać zabudowę. Zdjęcie dobrze oddaje kolor forniru, parkiet też jest mniej więcej w takim kolorze, natomiast ściana ma się nijak do rzeczywistości. Naprawdę kolor jest raczej wściekły. Rozstanę się z nim bez żalu :)
W głębi drzwi kuchni zastawione bramką antybachorkową, a dwa świecące punkty za nią to nie UFO, tylko nasz kot Kotełka. Bramka, oprócz pełnienia swej zasadniczej funkcji zabezpieczającej, dostarcza nam również codziennej dawki ruchu, jakże potrzebnego dla zdrowia gnuśnemu mieszczuchowi ;)
Jak widać przedpokój jest wąski, ma kształt litery L. Druga, niewidoczna część jest podobnie wąska i podobnie ma zabudowę na lewej, a farbę na prawej ścianie. Trochę się nie znam, ale duży wzór na ścianie, po całości, dałby klaustrofobiczny efekt, więc muszę się zdecydować na coś dyskretniejszego. A jeżeli farba, to raczej jasna i można by pokusić się o jakieś dodatkowe obramowanie dla lustra. Słowem, jest potencjał!

Co Państwo sądzą?

piątek, 12 listopada 2010

Dylemat

Dość banalny. Wnętrzarski. Jakiś czas temu wspomniałam o drzwiach babcinej szafy, która robi u mnie za lustro w przedpokoju. Paula chciała nawet zobaczyć to cudo, ale muszę ze wstydem przyznać, że mam opory. Nie dlatego, bynajmniej, że z lustrem jest coś nie halo, ale z całą resztą.
Lustro wisi sobie w przedpokoju, dokładnie na wprost wejściowych drzwi do mieszkania i wszyscy goście przegladają się w nim wchodząc. Przedpokój jest bardzo wąski, więc właściwie niemal wchodzi się w to lustro i szok, jakim jest niespodziewane stanięcie ze sobą oko w oko, sprawia, że nikt nie przygląda się reszcie.
A reszta to widok zaiste smutny. W czasach moich rodziców przedpokój był wyklejony tapetą imitującą jakieś ciemne drewno. Kilka lat temu w przypływie furii zdarłam te tapety i pomalowałam ściany na kolor, który w owym czasie wydawał mi się optymistyczny i radosny - wściekłą zieleń. Fakt, w przedpokoju zrobiło się jaśniej i weselej, ale ząbki bolały ;)
W zeszłym roku  do obrazu rozpaczy dołożyła swoje Pani Sąsiadka z Góry, a konkretnie jej wadliwa spłuczka. Wściekłą zieleń uzupełniły malownicze zacieki, a ja zaczęłam się zastanawiać, co z tym fantem zrobić. Rozwiązaniem najprostszym jest farba, ale w jakim kolorze? Dobrze byłoby, żeby kolor harmonizował z kolorami w pokojach i, niestety z zabudową w kolorze mahoniu. Bo nie napisałam jeszcze, że cała jedna strona przedpokoju zabudowana jest szafami i pawlaczami, które Rodzinie kojarza się dość jednoznacznie - z wnętrzem jachtu, i to klasyka z lat siedemdziesiątych. Nie chcę nic pstrokatego, kolory w pokojach wystarczą, ale beż? No nie wiem... Beż jest już w salonie :( Biały odpada, bo w przedpokoju ściany są najbardziej narażone na brudzenie. Kicha!
Skoro słabo mi szło z wyborem koloru farby, z desperacji zaczęłam przemyśliwać ponowne użycie tapety i się zaklopsowałam na amen. Wyszło mi, że do prostych, mahoniowych szafek będzie pasowała tapeta w dyskretny, stonowany kolorystycznie wzór kwiatowy. Prościzna. Rzecz w tym, że wymyśliłam sobie kwiaty, jak na sztychach w starych książkach o botanice, a z moich dotychczasowych poszukiwań w różnych sklepach, również internetowych, wynika, że takie tapety... nie istnieją. Do złudzenia przypomina mi to moje lata nastoletnie, kiedy to wymyślałam sobie jakie ubrania chciałabym mieć, i zawsze były to ubranie nie występujące w sklepach. Ten zwyczaj już mi na szczęście minął i teraz potrafię sobie coś w sklepie wybrać, więc z tapetą pewnie będzie podobnie i wybiorę coś, co jest do kupienia i będzie pasowało do mojego przedpokoju.
Po załatwieniu ścian, pozostanie jeszcze tylko zlikwidowanie upiornego "jasnego orzecha" z drzwi wejściowych (pamiątka po sąsiedzie wynajętym swego czasu przez moją Mamę do remontowania mieszkania. Ach, ta moja Mama! Umówiła się z gościem na stawkę godzinową, bez określenia czasu zlecenia. Gdyby nie skończyły się jej pieniądze, prawdopodobnie malowałby do dziś ;) ) i będzie można cyknąć fotki.

Trzymajcie kciuki :)))

sobota, 6 listopada 2010

Pora na Telesfora...

...czyli na kolejny post. Od ostatniego było co prawda kilka po drodze, ale niestety nie wydostały się z mojej głowy do wirtualnej przestrzeni. Widać jeszcze nie była ich pora ;)
U nas bez zmian, festiwal choróbsk trwa. Dziecko odwiedziło nową panią doktor. Mama zdesperowana rzeźnią odbywającą się w rejonowej przychodni zdecydowała się na komercyjną alternatywę ("Można płacić kartą"). Efekt terapeutyczny porównywalny z tym, jaki osiągnęliśmy po wizycie w ramach NFZ, mój komfort podczas wizyty bez porównania wyższy. Bachorek w oczekiwaniu na wizytę froterował na czworaka znacznie czystszą podłogę, trwało to cztery razy krócej, w przerwach mógł się pobawić zabawkami (w naszej przychodni, nie wiedzieć dlaczego, zabawki są tylko w przychodni dla dzieci zdrowych ???), a Mama nie zgrzytała zębami, że co chwila ktoś się wkręca do gabinetu na wydrę i kolejka puchnie w oczach.

I tak właśnie wygląda moje podejście do obecnego systemu ochrony zdrowia - za darmo leczę się, kiedy nie dolega mi nic wymagającego pośpiechu (UWAGA! Nie dotyczy zębów. Od czasu podstawówki, gdzie dentystka-sadystka była na miejscu i pastwiła się nad dziećmi, czy tego chciały, czy nie. Po latach, leczonej przez tę panią prawej dolnej szóstce musiałam powiedzieć sayonara na ostrym dyżurze w szpitalu u chirurga szczękowego w ostrym stanie zapalnym, który zeżarł ząb od spodu.), a w sprawach nagłych (zatkane ucho, zapalenie rogówki, itp.) uderzam do Centrum Medycznego X. X, bo nie o reklamowanie konkretnej firmy mi chodzi, ale o opis zjawiska, więc nazwa firmy nie ma większego znaczenia. I żeby nie było, to post też nie jest o tym, jaka nasza służba zdrowia jest be. Jest jaka jest, i szkoda mi życia, by na nią utyskiwać. Ale do rzeczy.
Na szczęście w odróżnieniu od Mojego Szczęścia jestem osobą, której pieniądze na koncie nie parzą i zawsze jakiś zaskórniak jest, więc jak mnie już przydusi, to łapię za telefon, umawiam się na wizytę (najczęściej bez problemu i bez konieczności długiego na nią oczekiwania), jadę, płacę kartą (a co?!) i dostaję to, po co przyszłam. Na szczęście nie zdarza się to często, moje kłopoty zdrowotne są zwykle uciążliwe, ale błahe (miał ktoś kiedyś zatkane ucho - wrrrr!), więc takie podejście jeszcze mi się kalkuluje. Gdybym chciała sobie kupić komfort "obsługi" infekcji Bachorka, to sprawa wymagałaby przeliczenia ;). Zawsze podczas takich wizyt nachodzi mnie jedna refleksja. Siedzę sobie w tej poczekalni, kolorowej, lśniącej czystością, z wygodnymi meblami, dystrybutorem z darmową wodą, kawą, pisemkami do czytania, gapię się na inne osoby w poczekalni i tak gdzieś w środku czuję się, jakbym była tu nie na miejscu, jakbym się pod kogoś podszywała, jakby to był świat nie dla mnie. Bo bulę za wizytę własną kasę, a nie przyłażę z abonamentu, który mi cały lub w części funduje korporacja w ramach socjalu? Dziwne. W końcu stać mnie. Nie muszę rok na te wizyty oszczędzać. Chyba muszę się nad sobą poważnie zastanowić :))) Będzie post, kiedyś, kiedyś :)
A tymczasem... ja dla odmiany od wszystkich dookoła leczę się z zapalenia zatok. TA DAMMMM! Leczę się u lekarza rodzinnego, do którego jestem zapisana, za for fri, jak mawiają niektórzy. Ostatni raz byłam tam jeszcze w ciąży, dokładnie z tym samym problemem i nie był to pierwszy raz. No prześladuje mnie ta infekcja na okrągło. Okazało się, że w przychodni jest nowy lekarz. Zapisał mi terapię tak skomplikowaną, że nie jestem w stanie zapamiętać, które leki kiedy mam łykać i muszę zerkać na rozpiskę. Mam nadzieję, że tym razem pomoże i umówiliśmy się, że po kuracji stawiam się ponownie i bierzemy się za wzmacnianie odporności. Bo zapomniałam napisać, że na odchodnym pani doktor płatna kartą zapisała Bachorkowi Bioaron C na podniesienie odporności. To ja też chcę!!!

I żeby zakończyć, jakimś miłym, porowym akcentem zapodaję przepis na super łatwą, super szybką i super pyszną zupę porową:

Potrzebne składniki: por, ziemniaki, mleko (lub śmietana), masło, sól, pieprz i oczywiście woda ;)

Pora (biała część) pokroić w talarki, ziemniaki, jak kto lubi, i wrzucić do wrzącej wody. Gotować na wolnym ogniu do miękkości, dolać mleko (lub śmietanę), przyprawić solą i świeżo zmielonym czarnym pieprzem. Na koniec dodać masło. Wersja z mlekiem jest łagodniejsza w smaku, ale może wydawać się kontrowersyjna, więc jeśli ktoś się boi, może użyć śmietany lub w ogóle zrezygnować z zabielania, choć wtedy zupa będzie cienka w smaku. Zupa powinna być dosyć gęsta, co osiąga się rozgotowując pora i ziemniaki. Ja tej zupy nie przecieram, ale spokojnie można to zrobić. Można też zacząć gotowanie od podduszenia pora na maśle. Nieco więcej zachodu, smak również pyszny.

Smacznego!