wtorek, 6 grudnia 2011

Mała rzecz, a cieszy

Oj, nie po drodze mi było ostatnio do Miałkotka. Szkoda gadać! Na szczęście wydaje się, że zaświeciło słoneczko i w smutnych, jesiennych okolicznościach przyrody, zatli się iskierka życia, a Miałkot ożyje :)
Witajcie zatem!
A co cieszy? Rzecz mała. Do pełni szczęścia po sprzedaży mieszkania zostało mi jeszcze tylko opróżnienie piwnicy. Tygodnie mijały, a piwnica jak stała, tak stała. Od czasu do czasu tylko Nowa Pani Właścicielka budziła mnie w niedzielę z asertywnym pytaniem "Kiedy?". Nawet pewnej soboty Rodzina wraz z Przyjaciółmi odwiedzili piwnicę, żeby sobie tam coś ciekawego wygrzebać, ale żeby tam od razu piwnica od tego opustoszała, to niestety powiedzieć nie mogę.
Piwnica nie jest duża, ledwie dwa metry kwadratowe powierzchni, ale za to nabita po sufit, potwornie zakurzona i bez oświetlenia. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to, że ja, rasowy chomik, muszę koniecznie wszystko osobiście obadać, czy aby nie jest bezcennym rodzinnym skarbem. Bo bezcenne rodzinne skarby oczywiście przechowuje się w piwnicy i nie zagląda do nich przez ćwierc wieku - każde dziecko to wie ;)
Ano właśnie. Przypominam sobie, jak kiedyś znalazłam w szpargałach Taty listę książek zdeponowanych w piwnicy. Były tam pozycje, z którymi zapragnęłam się zapoznać i odbyłam wyprawę eksploracyjną do piwnicy. Karton z książkami znajdował się w najdalszym kącie piwnicy i żeby do niego dotrzeć musiałam wszystko wyjąć, a potem na powrót zapakować. Wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Po latach światło dzienne ujrzały kryminały z lat sześćdziesiątych, kilka klasyków młodzieżowej literatury przygodowej Curwood, Stevenson, London i jeden z tomów "Dzieł Lenina". Ten ostatni za pomocą żyletki zamieniłam na szpiegowski schowek. Znaczy, ze wszystkich stron oprócz tytułowej (i okładek oczywiście), wycięłam tekst, pozostawiając marginesy i można było schować COŚ. Ha, ha, miało się kiedyś fantazję! I pisałam tajne depesze sokiem z cytryny, a potem wywoływałam je nad świeczką. I konstruowałam alarm, chyba na podstawie instruktażu Adama Słodowego, który miał świecić, kiedy otwierało się to coś, co miało być zabezpieczone alarmem - drzwi, albo jakąś skrzynię. Alarm miał świecić, bo budowałam go ze starego aparatu telefoniczniego, który miał lampkę sygnalizującą dzwonienie. Niestety podłaczenie do obwodu dzwonka przekraczało mój chłopski (babski? w każdym razie nie elektrotechniczny...), może dwunastoletni rozumek. Ach, wspomnienia!
Ale nie o tym miało być. Przygotowałam sobie listę numerów firm ogłaszających się, że opróżniają piwnice i zasiadłam do obdzwaniania. Reklamy były różne. A to, że od 450 zeta w górę, a to, że 100 za metr kwadratowy, ale tylko łaskawie wynoszą do kontenera podstawianego przez administrację osiedla. Super! Tyle, że na tym osiedlu kontener podstawiają raz na dwa tygodnie, niekoniecznie wtedy, kiedy jest napisane w rozpisce na tablicy ogłoszeń, a ja wróżką nie jestem, a już tam nie mieszkam i skąd, u licha, mam wiedzieć, czy kontener jest, czy nie. Poza tym kontener na gabaryty zapełnia się z prędkościa światła, i jak się człowiek zgapi, to może sobie na niego popatrzeć, a nie gabaryty wrzucać. Uff!
Pierwszy telefon. "Dzień Dobry. Mam piwnicę do opróżnienia. Dwa merty kwadratowe, nie upchana na sztywno." "A gdzie ta piwnica?" "Tam a tam." "Nie ma problemu." "A ile mnie to będzie kosztowało?" "250 złotych" "A kiedy możemy się umówić." "Choćby dzisiaj." Trwało to wszystko może 2 minuty i mój problem z piwnicą odpływa, jak sen złoty. Czy mogę znaleźć tańszą opcję? Nie! Bo mi się, kurczę, nie chce dalej dzwonić :)))))))
Jak to miło, kiedy rano świeci słońce, wstaje się prawą nogą i jeszcze coś sie od razu udaje. Tego wszystkim z całego serca życzę!

Miałkotek

poniedziałek, 17 października 2011

Uwaga! Audycja zawiera lokowanie produktu. *)

Tak, dzisiejszy post będzie reklamą. I to nawet nie ukrytą, jak w tytule, ale całkiem otwartą. Chciałabym niniejszym zareklamować takie oto cudo:

Zdjęcie pochodzi ze strony http://szyciejestpiekne.blogspot.com/

Tę torbę uszyła Zuzia. Zuzia ją zaprojektowała, wyszukała i nabyła materiały, skroiła. Zuzia nabijała dziurki, czy jak to nazwa. Zrobiła wszystko sama, własnymi rękami. Oczywiście, jeśli Zuzia przeczyta ten post, to będzie mogła skorygować, jeśli przypadkiem ten konkretny egzemplarz torby szyła jej współ/pracownica, a kroił małżonek, a nie ona osobiście. Rzecz w tym, że torba, którą pokazuję na zdjęciu została w całości wykonana ręcznie w Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej. Taka jest filozofia tej Pracowni i jej Założycielki. Torba jest produktem manufaktury i, dałby Bóg, żeby wszystkie nasze rzeczy mogły być tak perfekcyjnie wykonane.
Kiedy byłam mała - takie wspomnienie z okolic okołokomunijnych ;) - największym komplementem dla ciasta było "jak z cukierni". Ta torba - a wiem, co mówię, bo miałam ją w rękach - wygląda, "jak z fabryki". Tutaj można już się zacząć czepiać pokrętnej logiki mojego wywodu, bo niby dlaczego coś wyprodukowane przez maszynę miałoby być doskonałe, ale moje skojarzenie zapewne bierze się stąd, że dobrze zaprogramowana maszyna nie powinna się pomylić, a człowiek zawsze może. Ale nie Zuzia ;), w tej torbie absolutnie nic nie wygląda tak, jakby miało być wytworem zawodnych, ludzkich rąk.
Listonoszka na zdjęciu jest uszyta z prawdziwej skóry, podszewka, to 100% bawełna, uszyta absolutnie doskonale, ściegi prościuteńkie, pachnie cudnie (żadnych chińskich, plastikowych smrodów) i... macie pojęcie, że Zuzia te torby prasuje? TAK! PRA-SU-JE! Parą. Kiedy uzna, że wyglądają na zmięte. Ta dziewczyna naprawdę kocha to, co robi. I jest zdolna do najwyższych poświęceń. Nawet do utraty manicuru podczas przewijania uszytej torby na prawą stronę przez małą dziurkę ;) Dlatego postanowiłam napisać tego posta. To nie jest reklama toreb. To jest reklama Zuzi :)))


Więcej o Zuzi na jej blogu. Szczególnie polecam początki blogowania, bo to właśnie Zuzia opowieściami o swoim blogu zachęciła mnie założenia mojego :)))

Zuzia, daj czadu w środę!!!!


*) BTW Ilekroć widzę napis tej treści na ekranie telewizora, to scyzoryk mi się w kieszeni otwiera. Gdzie jest Rada Języka Polskiego???!!!

środa, 5 października 2011

Nowe śmieci

Trochę się ostatnio zaniedbuję. Chciałoby się napisać "blogowo", ale niestety nie tylko. Zmieniliśmy lokum. Próbuję się ogarnąć. Jeszcze trochę... Wszystko musi się poukładać na swoim miejscu. Ciuchy, garnki, szpargały, my :)

* * *


A na zaprzyjaźnionym blogu trafiłam coś na kształt pokera ;) Sami zobaczcie!

środa, 14 września 2011

Włam

Banalna historia. Rodzinka zażyczyła sobie lodów. Poczłapałam na pocztę, w drodze powrotnej nabyłam lody i jeszcze nieco towarów, przyczłapałam do domu, otworzyłam drzwi z klucza i... kicha. Drugie drzwi nie drgnęły. Grzecznie zapukałam, bo Bachorkowi zdarzało się już zamykać zamek od środka, ale okazało się, że zamki nie są zamknięte, a drzwi ani drgną. I tak z jednej strony ja z rozpuszczającymi się powoli lodami, a z drugiej wkurzony na maksa Małżonek, pokrzykujący, że on nic nie może zrobić i żebym waliła w drzwi całym ciałem. Nie powiem, próbowałam, ale co ja tam mogę? Drzwi ani myślały puścić. Po chwili do akcji dołaczył się Bachorek i usłyszał, że Tata teraz nie może się z nim bawić. Ja zrobiłam rundę po sąsiadach a) próbując przechować gdzieś lody, b) poszukując chętnego do wyważania drzwi. Niestety bez powodzenia - nikogo akurat nie było. Po kolejnych paru chwilach i użyciu kilku podstawowych narzędzi dostępnych w domu oraz mojej nadludzkiej siły drzwi poległy. Niestety nadają się do wymiany. A co się stało? Otóż okazało się, że wykręciła się śrubka mocująca zamek klamki i zaklinowała w futrynie tak skutecznie, że jedyną metodą otwarcia drzwi było wyłamanie zamka. Jedna mała śrubka, a ile atrakcji!

PS. Małżonek był wkurzony, gdyż zachciało mi się dobijać do domu akurat w trakcie meczu siatkarskiego Polska-Czechy.

PS2. Gdyby któraś z Pań znalazła się w podobnej sytuacji podpowiadam, że walenie barkiem albo biodrem jest nieskuteczne i bolesne, natomiast całkiem fajnie się kopie. Warunek: półbuty na "słoninie" lub obuwie sportowe ;)

czwartek, 1 września 2011

Pierwszy dzień

w przedszkolu już za nami. A jeszcze wczoraj Bachorek był żłobkowiczem... Dni po powrocie z wakacji nie były łatwe. Codziennie pierwsze słowa po przebudzeniu brzmiały: "Ale nie idziemy dzisiaj do żłobka?. "Idziemy! Jeszcze pięć dni. Jeszcze trzy. Dzisiaj ostatni dzień." Poprzedniego wieczora zapakowaliśmy całą torbę dziecinnych książeczek. Ostatniego dnia rano Bachorek wkroczył na salę wyjątkowo nie zalewając się łzami, z torbą w garści. "Co masz w tej torbie?" "Książeczki." "A dla kogo są te książeczki?" "Dla innych dzieci." Uff! Na  półce zwolniło się miejsce dla nowych książeczek. Ciociom napisałam dziękczynny liścik i sprezentowałam po słoiczku konfitur i torebeczce pachnącej herbaty ze sklepu z herbatą, oraz pudełko cantuccini. Polały się łzy, ale cóż robić, trzeba iść z postępem ;)
Dzisiaj odprowadziłam Dziecię do przedszkola, dałam buziaka i zapewniłam, że przyjdę po niego po obiedzie i szybko uciekłam. O 13-tej stanęłam za szklanymi drzwiami sali i zobaczyłam, że  Bachorek grzecznie leżakuje z innymi dziećmi. Po prostu ZERO PROBLEMÓW. Warto było puścić go do żłobka. Idziemy za ciosem. Jutro odbiorę go o trzeciej :)))

A u Was jak? Był pierwszy dzień czegoś?

piątek, 19 sierpnia 2011

Kłody

Wróciłam z wywczasów. Powoli wracam do rzeczywistości, a właściwie wróciłam tak szybko, że i o wyjeździe zapomniałam i do blogowania nie mam kiedy. A na dodatek blogspot mnie sekuje i nie pozwala edytować mojego własnego postu. Wysmażyłam sobie wielkie pościsko, a teraz wrzucić go nie mogę, bo nieskończony i skończyć nie mogę. Bleee! Zniechęciłam się. Tyle cyzelowania i kicha.

Blogspota dzisiaj nie lubię. Ale nieodmiennie lubię tych, którzy zaglądają. Witajcie po przerwie :)))

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Nie to ładne, co ładne...

...ale co się komu podoba, jak mawiają niektórzy. Mnie się ostatnio podobają polne kwiatki. Niestety w mieście o takie niełatwo, bo prawdziwych łąk jak na lekarstwo, ale zawsze coś tam się znajdzie. Niedawno rwaliśmy z Bachorkiem koniczynę i krwawnik na trawniku pod blokiem - rzutem na taśmę, bo następnego dnia bladym świtem wkroczyli panowie z podkaszarkami i żegnajcie polne kwiatki! Wczoraj łowy odbyły się w okolicach garażu. Kolorystyka nieco monotonna, z przewagą żółcieni i bladości z delikatnym rdestowym różem, i zapach daleki od fiołków, ale zawsze. Mnie się podoba!


Podobają mi się również (widoczne z lewej strony) podarowane przez Bachorka: laurka na Dzień Ojca i kwiatek na Dzień Matki, własnoręcznie, eeee, wręczone :)))

oraz znalezione-nie kradzione:


Stały sobie, sierotki, pod śmietnikiem. Szkoda, że tylko dwa :( Ciekawe, czy to takie okazy chciałaby przygarnąć Mamurda, czy może poszukuje innych odcieni wintydżu?... Hę? Mnie się podoba!

Natomiast z muzycznych klimatów ostatnio podoba mi się taki kawałek sznurka ;) To był długi koncert - więcej na jutubie, ale ten klip mnie absolutnie rozwala. Jest tak rozkosznie niepoważny :))) A FF pokochałam tak mocno, że przysięgam, jeśli przyjadą do Polski, idę na koncert, choćby się paliło.

Miłego oglądania i dobrej nocy!
M.

czwartek, 28 lipca 2011

Kosmiczny

Sami powiedzcie, czy nie jest kosmiczny?


Nie jestem przesądna, lubię we własnych oczach uchodzić za osobę rozsądną i twardo stąpającą po ziemi, ale gdzieś tam w głębi serca wierzę, że jeśli się stoi nad garnkiem, to woda się wolniej gotuje, a kwiatek, jak go postraszyć, że trafi na śmietnik, daje z siebie wszystko ;)
Kosmita wyżej to ceropegia "Hamlet". Ostatnio ją zaniedbałam, nie miałam do niej serca i kiedy zaczęła źle wyglądać byłam gotowa się z nią rozstać, oczywiście uprzednio pobrawszy szczepki. A ona co? Obsypała się  kwieciem. Oprócz kwiatu ze zdjęcia ma jeszcze wiele pąków.

A tak zareagowała hoja "Minibelle" na rzucony od niechcenia pomysł obcięcia jej półmetrowego, łysego wącha...


Tak się zastanawiam, co by tu wziąć na celownik w następnej kolejności?

***

Milowymi krokami zbliża się koniec wakacji. Od poniedziałku Bachorek wraca do żłobka, ja odetchnę w pracy, a za tydzień - morze, nasze morze - wakacje nad Bałtykiem. Bardzo proszę o zamawianie dobrej pogody :))) Nie musi świecić słońce, nawet wolałabym, żeby nie świeciło, bo nienawidzę leżeć plackiem na piachu, ale błagam NIECH NIE LEJE JUŻ WIĘCEJ! Od wielu lat nie było takich pięknych, soczystoziolonych trawników, ale może już starczy?...

A Państwo już po? Jak się udały wyjazdy? Czy preferujecie wakacje w domowych pieleszach?

Buziaki!
M.

czwartek, 14 lipca 2011

Gdzie jestem, kiedy mnie nie ma?

Pojawiły się w sieci głosy... no dobrze, był to jeden głos: życzliwa koleżanka zauważyła, że blog mi pajęczyną zarasta. Niestety nie sposób zaprzeczyć. Zarasta.Nie mam melodii ostatnio do uzewnętrzania się na miałkotku. Ale z drugiej strony, miałkotek jest też dobrowolnym zobowiązaniem wobec stałych gości i należy się Wam, Kochani, jakiś apdejcik.
Otóż: nic złego się u nas nie dzieje. Dzieje się dobrze, ale powoli i stres mnie żre. Co się dzieje, zeznam, jak się do końca zadzieje i oby to było szybko. Amen.
Jak pisałam w poprzednim poście, moje Dziecię ukochane zakończyło edukację w żłobku. Skończył się rok szkolny i zaczęły wakacje. Dramat. Ostatnie wakacje to miałam chyba po maturze. Potem zaczęłam pracować i urlopy według kodeksu pracy były raczej symboliczne. Bywało, że latami zbierałam sobie długie tygodnie niewykorzystanych urlopów, bo nie było kiedy ich brać. A teraz mam miesiąc wolnego i szczęśliwa nie jestem. I bądź tu, człowieku, mądry!
Bachorek zbiesił się totalnie i teraz chce wszystko odwrotnie. Ja proponuję ogródek, on chce do domu, ja do domu, on chce do samochodu, ja "Śniegusie", on "Halo, tu Hania!". Są momenty, kiedy rozglądam się za poduszką. Wrrr! I do tego, jak na złość, z niczego dostał dzisiaj temperatury. A myślałam, że chociaż latem odpocznę od chorowania :(. Chyba zadam mu bioaronu C, bo nie dość, że mu odporność siada, to jeszcze je jak wróbelek i waży tyle, co kurczak. A bioaron ponoć i na apetyt pomaga. I nie czarujmy się, pyszny jest niesłychanie :))).
Na deser proponuję tym razem danie jednogarnkowe...

Gdyby kto pytał, to tak właśnie ukorzeniają się niektóre moje nabytki: sphagnum, folia spożywcza, górny poziom parowaru Tefala...

Smacznego! I dobrej, dobrej nocy. A Tym, co na urlopach wyjechani, życzę przepięknej pogody. Pa pa!

czwartek, 23 czerwca 2011

Jak ten czas...

Zasuwa, zasuwa jak szalony. Trzask-prask i minął kolejny miesiąc. Moja latorośl właśnie ukończyła z sukcesem żłobek. Wstyd się przyznać, ale mama się pobeczała ze wzruszenia. Trzeba było widzieć te maluchy, poprzebierane za zwierzątka, śpiewające o jamniczku, jeżu i staropolskie... sto lat. Ależ te dzieciaki się rozwinęły przez ten rok! Wielkie brawa dla Cioć i oczywiście dla samych dzieciaków, Ciocie tylko pomogły. Od września Bachorek rozpocznie edukację przedszkolną. Chociaż grudniowy, ale po zebraniu w przedszkolu, spodziewam się, że wiek nie będzie przeszkodą, by się odnalazł w nowej sytuacji i zaprzyjaźnił z nowymi kolegami i koleżankami, chociaż wielkim fanem dzieci, to on nadal nie jest ;)
Mało mnie tutaj ostatnio, ale na bieżąco odwiedzam zaprzyjaźnione blogi i, nawet jeśli nie zostawiam śladów, to korzystam. Na przykład od Edyty, nie po raz pierwszy, zaczerpnęłam przepis - tarta z truskawkami. Tadam!


Tarta, to to mniejsze, po lewo. Po prawo - hoja serpens. Zdezorientowanym wyjaśniam, że nie jestem posiadaczką nowej odmiany o monstrualnie wielkich liściach, tylko zamiast tarty wyprodukowałam tarteletki. Do zdjęcia dotrwała tylko ta jedna sierota :) Dodam również, że nie jestem posiadaczką hoi serpens variegata, a jedynie potwornie twardej wody w kranie i te białe plamy na liściach to osad. Sadzoneczki mam od wiosny, było ich chyba z piętnaście. Małe, mniej więcej pięciocentymetrowe.  Przetrwała połowa. Wygląda, że dają radę. Ukorzeniały się w wodzie. Gdzieś wyczytałam (zapewne u Edyty ;) ), że serpens rośnie nad brzegami strumieni w dżungli, więc hodowanie w misce z wodą wydało mi się dobrym rozwiązaniem. Przynajmniej końcówki pędów nie zasychały. Niestety kwiatostany, których kilka było na sadzonkach, odpadły. Trudno, trzeba będzie doczekać się własnych. Chyba nie zaskoczę, jeśli powiem, że nie jest to moje pierwsze podejście do tej hojki :D Aha, pryskam dwa razy dziennie spryskiwaczem całą moją menażerię na kuchennym oknie. Mam tu hojkowy żłobek. Oprócz zraszania trzymam kubeczki z sadzonkami na tacy z mokrym keramzytem. Wilgotność dochodzi do 50%. Ale tylko wtedy, kiedy na zewnątrz pada deszcz i okno jest otwarte :D :D :D  RANY, JAK JA LUBIĘ TEN SPORT!

Ściskam wszystkich podczytywaczy - stałych i niestałych, nowych i mocno zadomowionych, wszystkich bardzo, bardzo serdecznie. Miau!

A może jeszcze parę moich słynnych kiepskich fot? Smacznego!



piątek, 27 maja 2011

El konkurso

Słowo się rzekło. Nadejszła wiekopomna chwila i rozstrzygam.
W konkursie translatorskim udział wzięły: Edyta, Jonek, Mamurda i Lulu. Jon i Mamurda trafiły w punkt i domyśliły się, że Bachorek właśnie odkrył, czym dziewczynki różnią się od chłopców (a różnią się diduntem, oczywiście!).
Tłumaczenie Edyty i Lulu było może mniej dokładne, ale też piękne, więc losowania nagrody nie będzie - wygrały wszystkie cztery panie. GRATULUJĘ!
Jonek i Mamurda otrzymają COŚ, natomiast Edytka i Lulu też COŚ, przy czym obawiam się, że nie dam rady wyprodukować COSIA z motywem hoi ;)...

Mamurdo, Lulu - napiszcie mailem dokąd wysłać COSIE. Jonku, Edytko - adresy bez zmian?

Dobrej Nocy wszystkim, a w szczególności ofiarom wizyty Obamy ;)

P.S. Ciociu Maniu, dzięki za życzenia :)))

poniedziałek, 23 maja 2011

Mieszkanie w Warszawie niedrogo sprzedam

Są takie sytuacje, Moi Mili.
Oprócz osób borykających się z brakiem własnego, nawet malutkiego lokum i niesprzyjającym klimatem w bankach, są też osoby gotowe wyzbyć się mieszkanka za stosunkowo atrakcyjną cenę. Znam osobiście dwie takie osoby. Są młodzi, zakochani, chcą spędzić razem resztę życia. RAZEM!!! A nie osobno...
Mieszkanie numer 1 - Piaski, 51m2, 3 pokoje - cena wywoławcza 350.000PLN
Mieszkanie numer 2 - Saska Kępa 46m2, 2 pokoje - cena wywoławcza 385.000PLN
właściciele są skłonni do ustępstw :), a mieszkania można kupić osobno :)))

Jesteś zainteresowany? Mailuj: mialkotek@gmail.com

Na maila wyślę szczegóły ofert. Proszę tylko o poważne zapytania, a agencjom serdecznie dziękujemy :)

Od Twego maila może zależeć szczęście więcej niż dwóch osób...

wtorek, 17 maja 2011

Oniemiały w obliczu dzieła


Mój Syn zadumany nad/przed czajniczkiem od Bożeny z The Textile Cuisine. Zapewne zastanawia się , dlaczego ten obrazek taki łysy... ;) Coś tam chyba dołożę!
Najbardziej - oczywiście zaraz po Dziecku - jestem dumna, że udało mi się znaleźć kwadratową ramkę :)))

Ciąg dalszy prezentacji podarków wkrótce nastąpi, a tymczasem, na przekór temu, co za oknem, życzę Wam cudnej, ciepłej, pogodnej WIOSNY!

Pa!

piątek, 13 maja 2011

Mama nie ma didunta!

Jacyś chętni do tłumaczenia na polski? Będzie nagroda :) Dla niezorientowanych podpowiedź, że zdanie w tytule postu jest autorstwa mojego syna, lat 2 i pięć miesięcy. Konkurs rozstrzygnę w dniu moich imienin, 27 maja.

Zapraszam serdecznie! :)))

sobota, 7 maja 2011

Baju, baj...

... na specjalne zamówienie Lulu ;)

Lulu przeczytaj i oceń, czy to nie za duże wyzwanie. Obawiam się, że na dłuższą metę nie dałabyś rady  :))) Trik polega na tym, że każdą informację powtarza się wiele razy. Ja nie muszę się wysilać wymyślaniem coraz to nowych elementów, a Dziecko jakoś nie protestuje ;)

Przykład: Małpka Bonawentura i hipopotam Leopold weszli do cukierni. "Dzień Dobry" "Dzień Dobry Bonawenturo, Dzień Dobry Leopoldzie. Na jakie ciasteczka macie dziś ochotę?" spytała pani Ekspedientka. "Dzisiaj nie przyszliśmy po ciasteczka. Szukamy samochodu Bonawentury. Bonawentura myślał, że zostawił go jak zwykle przed gankiem, ale tam go nie było. Potem pomyślał, że może zostawił go przy tylnym wejściu, ale tam też go nie było. A kiedy okazało się, że nie ma go również przy furtce, to zrobiło mu się bardzo, bardzo smutno i teraz go szukamy. A może Pani widziała gdzieś moskwicza na pedały?" "Oj, niestety nie. Nawet nie wiem jak wygląda taki moskwicz. Ale może pan Aptekarz go widział." "Bardzo dziękujemy. Spytamy." Z cukierni hipopotam Leopold i małpka Bonawentura poszli do apteki. "Dzień dobry" "Dzień Dobry Bonawenturo, Dzień Dobry Leopoldzie. Czy potrzebujecie jakiegoś lekarstwa?" spytał pan Aptekarz. "Oj, nie. Szukamy samochodu Bonawentury. Bonawentura myślał, że zostawił go jak zwykle przed gankiem, ale tam go nie było. Potem pomyślał, że może zostawił go przy tylnym wejściu, ale tam też go nie było. A kiedy okazało się, że nie ma go również przy furtce, to zrobiło mu się bardzo, bardzo smutno i teraz go szukamy. A może Pan widział gdzieś moskwicza na pedały?" "Moskwicza na pedały? Nie, nie widziałem, ale chętnie bym zobaczył. Miałem takiego, kiedy byłem mały. Ależ to była jazda!" Z apteki poszli do warsztatu wujka Prezesa, który trudnił się renowacją zabytkowych motocykli (postać autentyczna), a ten zaprowadził ich na posterunek policji w celu zgłoszenia kradzieży. Oczywiście, i u wujka Prezesa, i na komisariacie, została powtórzona całą historia o ganku, tylnym wejściu i furtce. Dodatkowo, zwierzątka dowiedziały się, co to jest kradzież, czym trudni się paser i że znacznie łatwiej będzie poszukiwać moskwicza mając jego zdjęcie i informację, że Mama Bonawentury wydrapała na rurze wydechowej małą literkę "M" :)
W ostatnim odcinku Agent Tomek ostatecznie potwierdził, że Znany Kolekcjoner Samochodów nie przechowuje zaginionego moskwicza na pedały w swojej brzydkiej szopie obok pryzmy kompostowej. W następnych odcinkach bohaterowie najprawdopodobniej rozpoczną monitorowanie Allegro i eBaya, a policja rozpracowywanie rynku kolekcjonerów i handlarzy zabytkowych zabawek dla chłopców. Coś mi mówi, że zanim natrafią na ślad moskwicza na pedały, Bachorek dowie się o istnieniu kolejki PIKO i pracowni modelarskiej w Pałacu Młodzieży ;) Ale o tym sza!

Słodkich snów! :)))

piątek, 6 maja 2011

Mój ci on!

... i w ogóle muszę się pochwalić. Powoli chyba zaczyna się pasmo sukcesów, które mnie porwie. (Czarujemy, czarujemy!) Nie potrafię dokładnie sprecyzować, kiedy się zaczęło to pasmo, ale kilka ostatnich sukcesów pamiętam. Oto one, w kolejności przypadkowej (z jednym, małym wyjątkiem):

  • Tytułowy ON - jako jedna z trzech osób wygrałam rozdawajkę u Bożenki. Nie będę Was katować moimi nieudolnymi, amatorskimi zdjęciami. Mój czajniczek, to ten środkowy, pękaty (patrz wyżej). W związku z tym, informacja o candy i wielkie dzbanki z The Textile Cuisine będą u mnie wisieć, aż mój dzbanek dostanie obiecaną ramkę, i jakaś dobra dusza pomoże mi to ładnie sfotografować ;)
  • Wyszedł mi idealny kajmak do wielkanocnego mazurka. Puszka mleka zagęszczonego słodzonego + 4 godziny bulgotania we wrzątku na małym ogniu. Do pełni szczęścia potrzeba jeszcze tylko idealnego ciasta. Niestety na efekty pewnie trzeba będzie poczekać, bo mazurka kajmakowego robię tylko raz do roku.
  • Hoje mi się ukorzeniają. Prawdziwym sukcesem jest lobii black od Edytki (od niej mam większość ciętych sadzonek) i to nie dlatego, że to jakiś szczególnie trudny do ukorzenienia okaz, ale dlatego, że puścił takie korzeniory, że oczy mi się zaświeciły, kiedy je zobaczyłam. Czytelników zaniepokojonych losem moich sadzonek uspokajam, że ukorzeniam ją w mchu, w przeźroczystym plastikowym kubeczku i korzenie widać bez grzebania w podłożu :)
  • Opowiadam dziecku bajki własnej produkcji. Jakiś czas temu próbowałam, z mizernym skutkiem. Wszystkie zaczynały się od "Dawno, dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma rzekami" i kończyły spektakularną klapą po następnych trzech do pięciu zdaniach. Byłam zniechęcona. Nieco lepiej szło mi z opowiadaniem czyichś bajek, na przykład bajki Ani z jej bloga Pod motylami, ale nadal nie było to to. I kilka dni temu jakaś muza ucałowała mnie w czółko, bo bajka sama zaczęła mi się pleść. Jedna, potem druga i końca nie widać. Znaczy, końca bajek, bo są to bajki w stylu opowieści Szeherezady z "Baśni tysiąca i jednej nocy". Jestem zachwycona! Bachorek słucha i zasypia, a co najważniejsze śledzi historie z zapartym tchem i prosi o ciąg dalszy, a i ja się wkręciłam i sama nie mogę się doczekać, co też wymyślę w kolejnym odcinku. Bajki są szyte na miarę dla mojego Dziecka, czyli głównie o samochodach, ale także nie pozbawione elementów edukacyjnych, np. co to jest betoniarka, jak robi się ruskie pierogi, albo jakich technik operacyjnych używa Policja Państwowa poszukując skradzionych samochodów. Teraz na tapecie mamy historię zaginionego Moskwicza na Pedały, który Małpka Bonawentura zostawiała zwykle przed gankiem, ale tam go nie było, nie było go również przy tylnym wejściu, ani nawet przy furtce. (...) W ostatnim odcinku (południowa drzemka, godz. 16.00) Agent Tomek był bliski wydobycia z Kucharki informacji co Znany Kolekcjoner Samochodów przechowuje w brzydkiej szopie obok pryzmy kompostowej. Sama jestem ciekawa :)))
Idę spać. Może przyśni mi się jakaś wskazówka. Wam też życzę kolorowych snów. Pa!

P.S. Jakby co, to Moskwicz na Pedały to samochód. O taki na przykład:

Zdjęcie pochodzi ze strony tcs.null.pl

czwartek, 28 kwietnia 2011

Padam, padam, padam...

...śpiewała niezrównana Edith Piaff. Nawet nie wiedziała, że gdzieś, w dalekim kraju, ktoś będzie te słowa brał dosłownie. Ja padam i słowo daję, że niewiele mi brakuje by paść i nie wstać. Jestem wykończona. To zapewne to słynne przesilenie wiosenne. Nie mam siły nawet czytać ulubionych blogów, co znowu aż takiego wysiłku nie wymaga. W prywatnej poczcie rośnie sterta nieprzeczytanej korespondencji, z trudem zmuszam się do załatwiania służbowej, kompa mogłabym w ogóle nie włączać - jak nie ja. Doszłam już do tego, że kiedy zbliża się pora opuszczenia pracy i odebrania dziecka ze żłobka, jęczę: "Ja nie chcę do domu!" :(

***

Ulica w mieście. Z przeciwka nadchodzi starszy pan prowadząc za rączkę chłopca w wieku Bachorka.
"Pisika" - mówi Chłopiec.
"FI-ZY-KA" - mówi Pan.
Przechodzą obok i oddalają się w stronę zachodzącego słońca.
Koniec.

***

Tanio wypożyczę mało używanego dwulatka na dwa, trzy dni z nocowaniem. Grzeczny. Poza domem je wszystko. Nie jest agresywny w stosunku do zwierząt i innych dzieci. Rozzłoszczony leje tylko mamę. Pięścią. Ulega manipulacji i wszelkim podstępom. Szczególnie jeszcze nie praktykowanym. Śpiewa, tańczy, recytuje. Rozpoznaje niemal wszystkie marki samochodów obecnych na polskich drogach. Nazwy niektórych nawet potrafi poprawnie wymówić. No, dobra, jednego - zgadniecie jakiego?

Pa! Idę paść, zanim padnę... :)))

niedziela, 17 kwietnia 2011

Połowiczny sukces

A konkretnie nawet 2/3 sukcesu. Nitka z bębenka wylazła. To pierwsza 1/3 sukcesu. Zdjęcie poniżej prezentuje kolejną 1/3 sukcesu (a przy okazji aktualną ściereczkę i niegdysiejsze niewymowne Rodziny... :-| )


Porażka wygląda tak:


Iść do sąsiadki po prośbie, żeby pokazała jak to cudo nawlec, czy kombinować dalej, tak się zastanawiam... Jest chwila czasu, bo dziecko podczas wizytacji u Pciapci/Lapci (czyt. Babci) niespodzewanie usnęło i mogę mieć nawet ze dwie odzinki luzu :)))

wtorek, 12 kwietnia 2011

Małe dramaty

Ale zanim o nich, muszę z radością zauważyć, że wystarczyło nieco zaniedbać bloga, by pojawili się na nim nowi obserwatorzy. Hmmm. Dziwne zaiste.... Ale miłe :))) Więcej nas, więcej nas i człowiekowi od razu raźniej!
A dramat polega na tym, że... dziecko mi dorośleje. Znaczy, to, samo w sobie, dramatem nie jest, ale są momenty, kiedy mi ciężko. Tak ciężko, jak zapewne będzie niektórym czytelnikom ciężko będzie czytać poprzednie zdanie z tymi wszystkimi przecinkami ;)
Do tej pory byłam twarda. Starałam się siłą spokoju uspokajać moje dziecko. Nie było większych problemów z chodzeniem do żłobka. Bachorek może nie leciał tam, jak na skrzydłach, raczej dreptał zrezygnowany, noga za nogą, ale nie dramatyzował, nie histeryzował, nie rozpaczał. Do czasu. Do czasu, kiedy Tata zabrał go do garażu i przewiózł garbusem. Teraz wstaje rano (albo zwlekam go z łóżka za nogę), ubiera się, a potem każe zakładać kurtkę i... "Do gajaziu! Fodzik!" "Nie, Synku. Teraz nie idziemy do garażu. Mama idzie do pracy, ty do żłobka, a do garażu możemy iść potem." "NIEEE CIE DO ZIOOOBKA!!! DO GAJAZIU!!!" A potem spazmy, płacze, łkania. Ciocie mówią, że od wczoraj opowiada o tym garażu i samochodzie bez przerwy. Widać, że przeżywa. Dziecko, które do tej pory było totalną trąbą, jeśli chodzi o akcentowanie własnego widzimisię, nagle zaczęło się miotać. A mama głupieje. Emanowanie spokojem nie wystarcza, a na rzeczową, partnerską rozmowę jeszcze za wcześnie. Pewnie, jak przy innych podobnych macierzyńskich dylematach, trzeba wziąć na wstrzymanie, bo kiedyś to minie i niezależnie od tego, co zrobię, Bachorek i tak nie będzie tego pamiętał ;). I dochodzę tu do największego dla mnie macierzynskiego wyzwania: jak wychować dziecko (albo odchować) tak, by szanować jego osobę i nie dać sobie wejść na głowę. Przy drugim jest zapewne łatwiej... He, he, he... ;)
Tymczasem jakimś ułatwieniem, przynajmniej życia matki, będzie przyoblekanie Pociechy w takie oto łaszki:

Endo. Cena niemała. Nie mogłam sobie odmówić... No, po prostu nie mogłam! Tiszercik lekko powaflowany, bo zdjęty ze sznurka po praniu. Sama bym w takim chodziła, gdyby robili większe :)))

Trzymajcie się cieplutko! Pa!

P.S. W sprawie lekko żenującej. Pisałam (chyba), że dostałam od Babci Krysi starego Singera. Sprawdziliśmy, że silnik działa i maszyna się kręci, ale jak się nawleka igłę? Hę? Coś bym nawet uszyła, ale przez ten podstawowy etap nie przeszłam. Coś tam namotałam, ale do wyciągnięcia nitki z bębenka nie udało mi się doprowadzić...

czwartek, 31 marca 2011

Edward Nożycoręki...

... to ja! Okazało się to dzisiaj. Kto by pomyślał! Plan był co prawda taki, że dzisiaj umyję Bachorkowi włosy i porządnie rozczeszę, a jutro opitolę trymerem na centymetr, ale rozczesywanie tak dobrze mi szło, że poszłam za ciosem i chwyciłam za nożyczki. Nie powiem, lekko nie było, ale poszło nadspodziewanie dobrze. Potrzebne będą poprawki, ale a) nic już nie będzie się wkręcało w śliniak, b) nie trzeba będzie dziecka czesać, co przyjmuję z ulgą, bo sama rzadko używam grzebienia. Aha, i może już nie będą mnie pytać na ulicy, czy to chłopiec, czy dziewczynka ;)

Edit:
W związku z licznymi propozycjami skorzystania z moich usług zamieszczam przykładową fruzurę z mojego repertuaru:

sobota, 19 marca 2011

Na Opałkę

Jedno z moich najmniej ulubionych zajęć przy dziecku, to usypianie do poobiedniej drzemki. Mam do wyboru albo zaczekać aż się zmęczy i sam padnie - wtedy wieczorem idzie spać o wpół do dziesiątej, albo szarpać się z nim w łóżku przez... 1,5 godziny - z prośbami, groźbami, szantażami, płaczami, wyciąganiem wszystkich misiów, wiewiórek, ślimaków, motyli, itp. - masakra!
"Mamo, pić!"
"Przecież piłeś przed chwilą!"
"Maaaamo, pić!!!"
Przynoszę kubek.
"Mamo, kupa!"
"Ale już jest, czy idzie?"
"Nie!"
"??? Dziecko, idź ty spać!!!"
Myślałam, że dzisiaj czeka mnie ten program, i kiedy podstępy z przytulaniem dziecka do mamy, dziecka do misia, misia do mamy wydawały się nie działać, tknęło mnie i użyłam broni ostatecznej: "Mama policzy specjalnie dla Ciebie. Jeden, dwa, trzy, cztery..." Roman Opałka liczy od 1965 roku. Mnie wystarczyło doliczyć do stu pięćdziesięciu jeden :)


niedziela, 13 marca 2011

13 marca - Bożeny i Krystyny

Jedne z nielicznych imienin, których datę pamiętam już od podstawówki, chociaż wtedy nikogo o takich imionach nie miałam w najbliższej rodzinie. Minęło trochę czasu, pojawiły się i Bożeny i Krystyny, z Babcią Krysią na czele. Babcia Krysia ostatnio stanowczo zabroniła wręczania sobie drogich prezentów. "Nie ma sprawy, Babciu! Tym razem będzie rękodzieło." O takie:


Poduszka nabyta drogą kupna, serwetka wydziergana w celach treningowych z jakieś przewracającej się w domu reszty wółczki, ze wzoru ze strony Yarn Over. Kolory pasują do siebie średnio, bo poduszka jest brązowa, a wierzch czarny z czerwoną, metaliczną nitką, ale w sumie mi się podoba. Najważniejsze, że sprawdziłam, że potrafię zrobić coś według wzoru i przy okazji, jest prezent dla kogoś, kto ponoć bardzo lubi poduszki ;)

A Państwo Czytający celebrują jakoś szczególnie dzisiejsze święto?

Bożeno??? Ty też dziś??? Wiosenne uściski :))) Zu??? Comknij Krystka w czółko :)))

Wszystkim Bożenom i Krystynom
w dniu ich święta
życzę
cudownego, słonecznego, wiosennego dnia!!!

M.

piątek, 4 marca 2011

Coś nie mam dziś szczęścia :(

Przed chwilą wykasował mi się post, który pisałam od dłuższego czasu. Przemyślany, dopieszczony. Machnęłam kursorem, a durny blogspot akurat w tym momencie postanowił zrobić automatyczny zapis.
Smutno mi. Pisałam coś ważnego, ważkiego, coś mniej żartobliwego i błahego niż "King Kong". Coś czym chciałam coś powiedzieć o czymś i od siebie. A tu kiszka :( Może powinnam ciskać gromy i rwać głowy z głowy? Ciśnie mi się pod palec "Widać nie było mi pisane", ale zależało mi i napiszę tego posta jeszcze raz. Tylko nie dziś. Dzisiaj jestem już trochę zmęczona.
Z njusów bardziej optymistycznych: Jon w pracy pokazał mi jak można robić lewe oczka inaczej niż ja robię, złamałam drewniany drut KnitPro 4.5mm do łączenia i wykonałam pierwszego w moim życiu nuppa, którego bardzo chciałam sportretować, ale okazało się, że nieznani sprawcy pożyczyli sobie aparat foto i ostał mi się jeno aparat w komórce, którym nie potrafię zrobić sensownej fotki :(
A teraz mi się przypomniało, że EDYTA, NIE CZYTAJ następnych dwóch linijek!

ostrzyłam sobie zęby na jedną roślinkę i zapomniałam o aukcji. Chyba muszę powtórzyć - nie była mi pisana ta hoja sigillatis :((( Nawet nie wiem za ile poszła :( Ale nic to, jest następna, nastawię przypomnienie  :)

To chyba jeden z tych dni, które trzeba szybko zakończyć, zanim okaże się, że jeszcze coś poszło nie tak. A od jutra - heja, heja!

Pa, pa, Drodzy Czytacze! Słodkich snów :)

Aha, jeszcze jedno. Dzisiaj przybyło mi dwóch nowych obserwatorów. Nie mam ambicji, by bić rekordy popularności liczone liczbą obserwatorów, ale cieszy mnie każda kolejna osoba, która obserwuje mój blog. To zobowiązuje :) Niektórzy z bloggerów mają zwyczaj witania wszystkich nowych obserwatorów. To bardzo miłe, ale boję się, że jeśli zacznę to robić teraz, to komuś, kto obserwuje od jakiegoś czasu i nie został powitany z honorami, może być przykro. Dlatego postanowiłam, że będę się starała identyfikować nowych obserwatorów na bieżąco i rewizytować ich blogi pozostawiając komentarze, a wszystkich moich dotychczasowych obserwatorów powitać staropolskim zwyczajem - chlebem i solą w wykonaniu Łodzi Kaliskiej. Zdjęcie ze strony http://artpapier.com/?pid=2&cid=2&aid=1133

Czytaczy niepełnoletnich ostrzegam, że na obrazku widać gołą babę, a nawet trzy, ale to nie pornografia, tylko sztuka ;)


wtorek, 1 marca 2011

Jestem jakaś lewa

Ale na szczęście nie całkiem. Konkretnie, to chodzi o dziewiarstwo ręczne. Od pewneo czasu chodzi za mną jakiś ambitny projekt typu chusta. Nawet nabyłam w tym celu piękną estońską wełnę. A niech tam! Niech będzie odrobina kryptoreklamy. Włóczka od gosi-samosi w kolorze, którego w tej chwili (28.02.2011) nie ma w sprzedaży. Mój kolor nazywa się lawenda i jest to cieniowana włóczka w kolorach fiolet-turkus-zieleń. Przepiękna! W sam raz na trójkątny szal. Jestem ambitną dziewiarką, ale doświadczenie mam niewielkie, więc zanim zabiorę się za "Lawendę" postanowiłam poćwiczyć wzory na jakiejś tańszej włóczce. Przegrzebałam pół internetu w poszukiwaniu wzorów (a niestety gust mam wybujały, bo podobają mi się estońskie koronki) i znalazłam wzór Raspberry Dream stole Dagmary. Dzisiaj wreszcie wzięłam się do roboty i poległam. Przy przerabianiu może trzeciego rządka wzoru pospadały mi oczka i nie dałam rady ich połapać. Poza tym dostałam zakwasów w dłoniach. Jutro pewnie nie będę mogła złapać szklanki ;)
Ale nie to jest najgorsze. Najorsze jest to, że kiedy oglądam tutoriale w sieci, to okazuje się, że inne dziewczyny jakoś inaczej dziergają. Dochodzę do wniosku, że istnieje więcej niż jeden sposób osiągania określonych efektów i zanim wezmę się za koronki, muszę rozkminić po kolei wszystkie pojedyncze ściegi. Cieszy mnie w tym wszystkim to, że zamiast pierdyknąć włóczkę w kąt i poszukać sobie nowego hobby, mam ochotę siąść jutro do drutów i podziergać durne narzuty i gubienie oczek, by osiągnąć własnymi metodami efekty takie jak tutaj. Niestety będę musiała dochodzić do nich metodą prób i błędów, bo mimo, że na tej stronie są tutoriale wideo, to i tak są dla mnie nieprzydatne, bo ja dziergam jakoś zupełnie inaczej i jestem do tego przyzwyczajona. No, lewa jakaś jestem chyba :)

Śłodkich snów moi Czytacze :)))

niedziela, 27 lutego 2011

Małe radości

Malutkie, mało ważne, ale mnie cieszą. Na przykład Moje Dziecię zaczyna korzystać z nocnika. W życiu nie przypuszczałam, że z tak błahego powodu, jak siusiu, będę się kontaktować z południową półkulą, a konkretnie Republiką Południowej Afryki. Przy siusiu był SMS, ale już przy kupie była rozmowa telefoniczna. Mam nadzieję, że zjawiska te niedłuo tak mi spowszednieją, że do zdjęć wysyłanych MMSem i relacji na żywo przez kamerę internetową nie dojdzie ;)
I hojki od Edytki puszczają korzonki. Muszę dawać sobie po łapach, żeby ich codziennie nie oglądać ;) Czekam na koniec mrozów, żeby zrobić trochę miejsca na parapetach. Zapadła decyzja o zrobieniu Bachorkowi naprawdę dziecinnego pokoju, więc w tygodniu czeka mnie wycieczka po półki, żeby przeflancować książki do sypialni. Będzie bałagan, ale co tam! Niech Dziecko ma SWÓJ pokój :)))

Udanej drugiej połówki weekendu życzę :)

środa, 16 lutego 2011

King Kong żyje!

 Źródło: http://niezlekino.pl/2009/05/30/lubisz-zwierzeta-a-widziales-te-filmy

Widziałam go na własne oczy. Jechał metrem. Wsiadł na stacji Młociny, a wysiadł na stacji Centrum. Ubrany był w czarną, futrzaną kurtkę 3/4 z bardzo długim włosem i kosmate futrzane botki, o takie:

 Źródło: http://forum.ru-board.com/topic.cgi?forum=1&topic=7705&start=1240

Co dziwne, był kobietą, całkiem gustownie i dyskretnie umalowaną blondynką, o włosach gładko zaczesanych w koński ogon. Był to, oprócz futrzanej kurtki i butów, jedyny element zwierzęcy na wyposażeniu King Konga. Małpiej maski nie zauważyłam. Jestem wstrząśnięta!

Chyba trzeba to jakoś odreagować... Zapraszam do tańca! :)))

piątek, 11 lutego 2011

Ja wiedziałam, że tak będzie...

Dzisiaj przyszła przesyłka. Konkretnie, to ja ją przyniosłam z poczty, tuląc miłośnie do piersi, bo wiedziałam co jest w środku. Zdjęcia nie będzie. Bo a) mam kryzys samooceny własnej tfurczości forograficznej (przez małe "tfu"), b) na razie chcę się moimi skarbami nacieszyć sama - zazdrosna jestem, a co! Dlatego w ramach dekoracji posta będzie fotka nieco obok, choć a propos :)
Paczuszka przybyła od Edyty z blogu My hoyas i zawierała sadzonki hojek. Pisałam niedawno, trochę żartem, że Edyta realizuje moje pasje i się doigrałam, dostałam kilka maluszków do hodowania i zaczyna mnie brać ;). Podejrzewałam, że tak będzie i dotychczas udawało mi się skutecznie opierać pokusom, ale teraz czuję, że mój opór słabnie... Kiedy poczyłam pod palcami liście hoi australis keysii... Jeśli ktoś lubi kotki, te piękne inaczej, to doznanie to można porównać do głaskania sfinksa. Z kolei hoja thomsonii ma nadspodziewanie mięsiste, niemal sukulentowe liście. I te dołeczki w crinkle 8... Lacunosa na moje specjalne życzenie (dzięki, dzięki, dzięki!). W tych roślinach naprawdę można się zakochać. Oczywiście, jeśli ktoś ma skłonność do zieleniny :) A ja właśnie mam. Od zarania dziejów coś tam sobie zielonego hodowałam. Z koleżanką z bloku wypuszczałyśmy się na osiedle na połów odnóżek. Hoję miałam z sąsiedniego bloku, najzwyklejszą pod słońcem, carnosę. Jakiś czas później przeczytałam gdzieś, że w Trójmieście (chyba) mieszka kobieta, która ma ze trzysta gatunków hoi. O, la, la, pomyślałam - trzysta, to jest coś! Ale tak jak  nie potrafię ograniczać się do jednego rodzaju muzyki, czy jednego stylu w sztuce, tak nie potrafiłam w roślinach ograniczyć się do hoi. Chyba zmieniam zdanie. One, skórkowane, potrafią być tak różne, że chyba mogą zaspokoić najbardzieć wyrafinowane gusta. Kłopot w tym, że trzeba się będzie rozstać z niektórymi obecnymi lokatorami. Na przykład z tym maluchem :(


Dlaczego?! Dlaczego nie mam willi??? Albo chociaż większego mieszkania :)))

Dobranoc i udanego początku weekendu życzę
M.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Niespodziewany prezent

W sobotę trafiłam na przyjęcie. Z jakiej okazji - nieważne, kto świętował - nieważne, ważne - że miałam miejscówkę na końcu stołu, vis-a-vis Gospodyni. Po obgadaniu tradycyjnego tematu, czyli jak nam dzieci rosną, przeszłam do tematu bardziej zajmującego. Bo bywają niekiedy tematy jeszcze ciekawsze niż dzieci ;). Otóż Ewa pracuje w Muzeum Narodowym, więc skorzystałam z okazji, by dowiedzieć się co nieco o kulisach pracy tej szacownej instytucji. Moja wiedza o muzealnictwie, czy historii sztuki, jest mocno fragmentaryczna i opiera się głównie na wyobrażeniach tworzonych na podstawie lektury peerelowskich kryminałów i wielokrotnego oglądania filmu "Poszukiwany, poszukiwana". Pamiętacie z grubsza fabułę? Stanisław Maria Rochowicz, historyk sztuki podejrzany o kradzież obrazu, postanawia ukryć się w przebraniu gosposi Marysi. Fabuła skupia się na perypetiach Marysi, ale mnie zawsze frapowało, co też mieści się w magazynach muzeum. Postanowiłam zasięgnąć informacji u źródła.
"Ewa, a jak myślisz, jaka część zbiorów muzeum jest wystawiana? Tak procentowo?" (Naprężyła się żyłka badacza, metody ilościowe...)
"W naszej kolekcji? Jakieś 5%."
Macie pojęcie? Muzeum Narodowe ma dwudziestokrotnie więcej, niż pokazuje! No, dobrze. Może nie dotyczy to wszystkich zasobów. Te szacunki dotyczą Kolekcji Tkanin. Nie mam pojęcia, jak to wygląda w innych działach, ale jedno jest pewne - ma to muzeum jeszcze masę do pokazania.
Konwersacja w naturalny sposób przeszła do kolejnego punktu: "Wiesz, dostałam niedawno od babci kilim. Taki, wiesz, Art Deco. Babcia sama go cerowała. Nawet nie wiem, jak to wygląda, bo jeszcze o nie oglądałam. Słuchaj, jak się naprawia killimy?" "To zależy, czy uszkodzony jest wątek, czy osnowa..." i w tym momencie moja rozmówczyni wstała i po chwili wróciła z grubym albumem. Rozpakowała go z folii i powiedziała "Ja ci, oczywiście, dam tę książkę, ale tu możesz sobie zobaczyć...". W życiu się tak nie cieszyłam z książki. Zwłaszcza, że sprezentowała mi ją autorka :)

I tak od trzech dni sobie patrzę:


Oszalałam. Otwieram, kartkuję, miziam kartki, pieję z zachwytu - sami zobaczcie kilka próbek.




 Dwie pierwsze fotki to hafty, dwie poniżej to koronki. Co tu dużo gadać, są po prostu bajeczne. W książce jest zatrzęsienie pięknych fotografii i masa informacji.
Z tej wielkiej radości i wdzięczności zaoferowałam się, że napiszę o tej książce na blogu, co też niniejszym czynię. Informację o książce można znaleźć na stronie wydawnictwa ARKADY TUTAJ. Lojalnie ostrzegam, że jest to sklep internetowy, a książki mają takie, że... szybko uciekłam, żeby nie zacząć zakupów. Lekturę i oglądanie obrazków na pewno będę kontynuować, bo już dowiedziałam się, co to jest tapiseria, a kulturalny człowiek chyba powinien odróżniać kobierzec od kilimu ;)

Oj, rety! Już tak późno? Chyba pora spać! DOBRANOC :)))

wtorek, 1 lutego 2011

O zachwycie...

Tak już mam, że jak mnie coś zachwyci, to wsiąkam - rozpływam się, topię, nogi mi się rozjeżdżają, osuwam się na ziemię i odpadam. Pewnie nic w tym nadzwyczajnego, bo w końcu słowo "zachwyt" zobowiązuje. "To mi się podoba" to za mało powiedziane, niekiedy. Dziwnym trafem zachwyt taki wiąże się u mnie z szeroko pojętą sztuką. Chwała Bogu, że nie z markowymi ciuchami, bo jeszcze by mnie kusiło, żeby nabywać przedmioty mojego uwielbienia. Zagrożenie, że fundnę sobie La Pedrerę Gaudiego albo Chrysler Building w Nowym Jorku jest znikome, ścian sobie Klimtem i Muchą też raczej nie obwieszę, więc śpię spokojnie ;)
Czasami zachwyt budzą we mnie też mniej spektakularne, zdawało by się, widoki. I teraz będzie TADAMMM!....
....
....
....
Napięcie rośnie...
....
....
....
na przykład...
....
....
....
dajmy na to...
....
....
....
wełna.

Dacie wiarę, że na taki widok, albo taki, albo taki*, to padam i nie wstaję? Jakże bym mogła?! Przecież to takie piękne! I ludzka ręka to stworzyła... Zachwyt, po prostu zachwyt!

Czyż nie? ;)

* zdjęcia pochodzą z blogów Kocurka, Eguni i Fanaberii.

środa, 26 stycznia 2011

Mój pierwszy bal

Oszlałam, kiedy zobaczyłam to ogłoszenie:

(kliknij aby powiększyć)

Oczyma wyobraźni zobaczyłam Bachorka w przebraniu. Taaak. Od razu wiedziałam, jak chcę go przebrać. Ustalmy jedno, Dziecię ma dwa lata i miesiąc i nasza komunikacja werbalna obecnie wygląda tak, że ja wypowiadam jakieś słowa oczekując potwierdzenia lub zaprzeczenia lub zadaję pytania z kafeterią odpowiedzi TAK/NIE, ewentualnie takie, w którym spodziewana odpowiedź należy do znanego mi aktualnego słownika mojego Dziecka, niekoniecznie słownego. Na przykład: "Chcesz nocnik? (TAK/NIE)" lub "Boli cię coś? Pokaż gdzie cię boli." Dzisiaj zaskoczenie, do machania nóżką doszło wyjaśnienie - "Bucik!". Zmierzam do tego, że na obecnym etapie nie jestem w stanie dowiedzieć się od Dziecka, za kogo chciałby się przebrać. Postanowiłam więc zdecydować za niego. Wymyśliłam strój, wymyśliłam realizację, kupiłam materiały, umówiłam sąsiadkę, która miała pomóc mi szyć - moja maszyna czeka na konserwację - wzięłam dzień wolnego i co? I zadzwonili ze żłobka, żeby natychmiast zabierać dziecko, bo ma gorączkę. Jutro zamiast na swój pierwszy bal pójdzie po raz 11 w tym sezonie do lekarza. Czy jestem zła? Nie. Nie jego to wina, nie moja (przynajmniej chcę tak myśleć), niczyja. Podobno tak już z dziećmi jest. Jestem rozczarowana, bo po raz pierwszy byłam tak pozytywnie podekscytowana jakimś fragmentem życia mojego Synka. Chciałam coś dla niego zrobić i pech przeszkodził. Ciocie twierdzą, że bale jeszcze będą. Zapewne mój pomysł przebrania też doczeka realizacji. Trzeba to po prostu łyknąć i iść dalej.

* * *

No to lecimy! Kiedy zaczynałam pisać ten blog (tutaj), nie wiedziałam, jaki będzie. Dziś, szukając linku do pierwszego wpisu ze zdziwieniem skonstatowałam, że było to w maju zeszłego roku. O, rany! Minęło akurat 9 miesięcy i chyba doszło do rozwiązania. Urodził się blog taki, jaki chciałabym, żeby był - blog o moim życiu ze szczególnym uwzględnieniem tego, co jest dla mnie aktualnie ważne. Obawiam się, że prawdopodobnie będzie to Mój Syn :). No co ja poradzę, że obecnie on jest moim największym hobby ;)? Ale nie bójcie się! Zdaję sobie sprawę z istnienia świata dookoła. Wiele rzeczy mnie wzrusza, porusza, bawi lub bulwersuje, i jeśli tylko emocje te będą wystarczająco silne, bym czuła potrzebę by się nimi z Wami podzielić, to to właśnie będę robiła na tym blogu. Nie planuję pisania pamiętnika w internecie, zapis na blogu w żadnym razie nie będzie pełnym odzwierciedleniem tego, co się dzieje w moim życiu. Chcę też zachować prywatność swoją i, zwłaszcza, Bachorka, dlatego nie będę publikować naszych wizerunków, ani danych personalnych. Niech te pozostaną naszą słodką tajemnicą :)))

Mam nadzieję, że taki blog nadal będzie blogiem, który będzie chciała obserwować grupa dotychczasowych obserwatorów. Chcę Wam podziękować za to, że jesteście, że czytacie, że komentujecie, że jesteście dla mnie inspiracją. Zu - dzięki Twojemu przykładowi powstał ten blog, Aniu - jeden z ostatnich wpisów na Twoim blogu rozpoczął u mnie blogową akcję porodową ;), Bożeno, Edyto, Maszko, Paulo - zawsze z ciekawością czytam Wasze komentarze i Wasze blogi. U Bożeny w "Szmacianej kuchni" - wybacz autorskie tłumaczenie ;) - piszczę na widok arcydzieł malowanych igłą i maszyną. Edytka zamiast mnie hoduje hoje, które uwielbiam. Dzięki temu odwiedzając jej "las deszczowy" mam moje ukochane kwiatki na wyciągnięcie gałki ocznej - szybko, łatwo, tanio ;).  Maszka, Matka-Rzeźbiarka, pozwala mi na swoim blogu otrzeć się o wyższe sfery artystyczne (spokojnie, mam na myśli Nataszę Urbańską...) i poznać bardziej przyziemne aspekty życia artysty (i pomyśleć, że mam tę szansę dzięki niedźwiedzim łapom dla WWF...). Blog Pauli to moje okienko na świat - takie (a to ci dziwo!) dwustronne - do wyglądania poza granice Polski i do zaglądania, jak mieszkają (czyt.: "live") inni. Innym obserwatorom i czytelnikom dziękuję za to, że tu dotarli i zostali choć przez chwilę. Zapraszam do częstszego komentowania i pozostania z Miałkotkiem, jeśli go polubicie :)

Dzięki, że jesteście!

środa, 19 stycznia 2011

Kotki raz!!!

Udało się! Robota ogarnięta, obiad podgrzany, Bachorek jeszcze śpi. Można skrobnąć szybciorem pościka. Dzisiaj będzie bez zdjęcia (mała strata ;) ), ale za to znowu o Latorośli.
Jak każda mama (tak podejrzewam) zastanawiam się co wyrośnie z mojej pociechy. Ma dwa latka i miesiąc, właśnie zaczyna mówić i coraz bardziej przypomina DZIECKO, a nie dzidzię. Prawie codziennie zaskakuje jakimiś nowymi "sztuczkami", i coraz więcej radości wywołuje, ale ciągle jeszcze nie wiem, jakimi talentami obdarzyła go Natura. Przyglądam się badawczo, żeby nic nie przegapić. W końcu to ważne, żeby wspierać rozwój dziecka, prawda? ;). Niestety, Dziecko, jak na razie, świetnie się maskuje.
Szczególnie bacznie przysłuchuję się jego produkcjom wokalnym. Jego Tata, absolwent średniej szkoły muzycznej, Siostra - Akademia Muzyczna, a ja - ja to niestety taki zaniedbany w dzieciństwie talent muzyczny - słuch muzyczny jest, głos niećwiczony, choć daje radę i zero obsługi jakiegokolwiek instrumentu muzycznego. WSTYD!  A mogłam d ziecięciem będąc rozpocząć karierę w chórze, gdyby tylko moi rodzice się zgodzili... Cóż, umówmy się, że jeśli Bachorek ma słuch i BĘDZIE CHCIAŁ, to będzie mógł realizować się muzycznie.
Na razie zauważyłam - nie powiem, z pewnym zdziwieniem - że podśpiewuje "A-a-a". Śpiewa to na okrągło i po jakimś czasie domyśliłam się, że chodzi o kołysankę. Linia melodyczna jeszcze nieco szwankuje. Skoro już się tego domyśliłam, zaczęłam dośpiewywać do jego "A-a-a" resztę "kotki dwa, szarobure obydwa". Efekt? Jakże by inaczej? Teraz Dziecko śpiewa już: "A-a-a, kotki raz!" "Kotki DWA, Synku. DWA kotki, nie JEDEN." "A-a-a, kotki raz!" Tak to jest, jak się uczy dziecko jednocześnie śpiewać i liczyć paluszki ;)

Buziole!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Dzień dobry, cześć i czołem...

Uffff! Szczęśliwie minął najmniej ulubiony przeze mnie miesiąc w roku, czyli grudzień. Zaczął się Nowy Rok i trzeba wyjść z ukrycia i zabrać się do jakiejś pożytecznej roboty.
Wróciliśmy z krótkiego okołosylwestrowego urlopu, który spędziliśmy w Piekle. Ha, ha! Tak. W PIEKLE. Dla niektórych raju na ziemi ;) Bawiliśmy tam na zaproszenie Przyjaciół, i choć trzeba było spędzić wiele godzin w samochodzie, by tam dojechać, było warto. Bachorek po raz kolejny okazał się cudownym dzieckiem, pokornie znosił niewygody i jeśli podróż była męcząca, to nie z jego powodu. Dzięki, Synku!
A na miejscu czekała Krysia, z którą widzieliśmy się już ponad rok temu, i bardzo byłam ciekawa jak teraz wygląda, i jak się dzieciaki odnajdą. Kiedy widzieliśmy się ostatnio, oboje jeszcze właściwie nie chodzili, a ich jedyny kontakt ograniczył się do dotknięcia rączkami. Okazało się, że obecnie Krysia lubi się zamieniać na kapcie i chce przytulać, a Bachorek niekoniecznie. Na szczęście okazał się dżentelmenem i damskim fanaberiom ulegał lub w najgorszym razie reagował płaczem. Turlaliśmy się ze śmiechu, kiedy zauważyliśmy, że Krysia karmi go kluskami z miseczki, a on grzecznie je jej z ręki. Najwyraźniej uznał, że tak trzeba. Chwilowo nie wyprowadzam go z błędu ;)
No cóż, prawda stara jak świat - dzieci rosną i uciechy jest z nimi co nie miara :))).
Podczas wyjazdu udało mi się (prawie) skończyć niezakończony na czas projekt dziewiarski. Drogą negocjacji starsze dziecko zażyczyło sobie pod choinkę zamiast pary skarpet czapkę w kształcie skarpety i z tą nieszczęsna skarpetą walczyłam przed Wigilią. Poległam w nierównej walce dobita przez rotawirusa i brak asertywności. Po prostu nie miałam sumienia upierać się, że dziecko koniecznie musi przyjść do żłobka w Wigilię, a Ciocie umiały tak sprawnie zamanipulować informacjami, że wszystkim rodzicom wydawało się, że tylko ich dziecko byłoby tego dnia obecne. A niech tam mają Ciocie ten jeden wolny dzień ekstra! Z efektów jestem zadowolona, bo udało mi się wymyślić wzór, a konkretnie sposób wyrabiania pięty, ale raczej nie polecam. Po prostu wielka skarpetka, powiększona tak, by dało się ją założyć na głowę, nie układa się na niej najlepiej. Coś w tym widać jest, że ubiory na różne części ciała mają określone, wypraktykowane przez setki lat kształty... Sami zobaczcie:

Niestety fotka robiona komórką i kolory nijak się mają do prawdziwych. W rzeczywistości jest to ładne połączenie różu i pomarańczu, zgodnie z zamówieniem Dziecka. Prezent się podoba. Jestem zachwycona, bo miałam stres, nie powiem. Dzierganie mnie wciągnęło, a ponieważ oczekuję szybszych efektów, postanowiłam zaopatrzyć się w maszynę dziewiarską. O dalszych postępach mojego fioła będę informować.
I w ogóle chciałam z radością powiadomić, że teraz będę tu częściej obecna. Hurrrrrra!!!!!

Do zobaczyska Drodzy Moi Podczytywacze :)))

P.S. Zuzia - Buziaki i dzięki za wszystko, bo nie jestem pewna, czy Twój Małż był przekazał CMOK :* i być może do zobaczenia :))))