Obiecałam sobie, że blog nie będzie mi służył do komunikowania się z nikim poza ewentualnymi czytelnikami. Żadnego załatwiania osobistych spraw przez pośredników! Wszystko prosto z mostu, w oczy, możliwie bez zwłoki. I muszę przyznać, że jak na razie, jestem konsekwentna :).
W zeszły piątek Rodzina udałą się na targ z krótką listą zakupów. Szczególnie zależało mi na zielonych pomidorach, gdyż naczytałam się internecie przepisów i nabrałam smaku na dżem z tychże. Spokojnie oporządzałam gospodarstwo, kiedy zadzwonił telefon:
- M., a te zielone pomidory, to jakie mają być?
- ???
- Jakieś specjalne? Czy normalne?
- Yyyy. Nooo, normalne, tylko zielone.
- Bo tu są takie zielonkawe.
- No nie wiem. Po prostu spytaj, czy są zielone. Ale to pewnie te.
Porannych prac domowych ciąg dalszy. Kolejny telefon:
- M., ale tu nie ma normalnej bazylii, jest jakaś drobnolistna. Brać? Nada się? (Bazylia miała być na pesto.)
- No, nie wiem. A pachnie jak bazylia?
- A skąd ja mam wiedzieć?! Ale pan mówi, że jest lepsza.
- To weź.
Dalszych telefonów nie było. Rodzina wróciła z zakupów, porzuciła siaty i poleciała do roboty. Ja wzięłam się za rozpakowywanie i jakież było moje zdumienie, kiedy w torbie znalazłam... Tadam!
Hmmm. I właśnie w tym momencie zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Nie tego się spodziewałam, o nie! Nawet w najśmielszych przypuszczeniach nie podejrzewałam, że zielone pomidory mogą być tak... mało zielone. Nie ukrywam, byłam rozczarowana. Szykowałam się już na kulinarne eksperymenty według przepisu znalezionego TUTAJ, a tu zielonych pomidorów brak. Bardzo frapowała mnie równiez kwestia dlaczego, mimo telefonicznej gorącej linii, nie dogadaliśmy się. A mimo, że od początku wiedziałam, że cała sytuacja nadaje się na bloga, najpierw po południu przeprowadziłam rozmowę wyjaśniającą. Okazało się, że a/ Rodzina kupiła mi najbardziej zielone pomidory, jakie były na targu, b/ najwyraźniej za mało dobitnie wyraziłam, że interesują mnie tylko zielone pomidory w kolorze zielonym. Ot i cała zagadka :)
Mimo lekiej wpadki z kolorami postanowiłam jednak przerobić "zielone" pomidory na dżem. Efekt postaram się sfotografować jutro.
Pa!
Taaak. To są dwa malutkie słoiczki. Z kilograma pomidorów. Chyba poszukam innego przepisu :))).
piątek, 24 września 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mój M. zrobiłby tak samo.Bo czy najzieleńsze z czerwonych to nie są jeszcze zielone?
OdpowiedzUsuńA takie jeszcze zielone, twarde, to się zanurza w cieście naleśnikowym i smaży . Pycha. Już nawet nie chce się zastanawiać, jak smakują z domowym pesto...
Pozdrowienia z miasta pełnego zagadek!
A po co pesto samemu robić? Szpinak i inne owszem, ale pesto? Zresztą, jak wolisz:)
OdpowiedzUsuńKupne jest pasteryzowane, a to surowe. Ma trochę inny aromat no i nie ma tych wszystkich E..A pesto po polsku? Nać pietruchy,orzechy laskowe, oliwa, sól, cytryna,i np. polewasz biały serek na kanapce. Zdrowe i pyyycha...
OdpowiedzUsuńJa chcę pesto!! Jakiekolwiek!!
Lambi, mój chłop pochłania pesto łyżkami ze słoika. Nie bawi się w jakieś detaliczne dodawanie do makaronu. Po prostu słloik, łycha i jedziemy! I ten oto koneser słoikowego pesto ledwo dał radę wylizywać blender, bo stwierdził, że to domowe jest takie "skondensowane". A poza tym, to fajnie coś sobie czasami zrobić samemu. Tak od czasu do czasu, dla sportu ;).
OdpowiedzUsuńMaszko, nać pietruchy, powiadasz? Kurza nóżka, chyba się skuszę :)))
Nie ma tego złego:)
OdpowiedzUsuńMój mąż zrobiłby to samo. 200%!
OdpowiedzUsuń