Dziś właściwie nie było nic specjalnego, co warto byłoby opisać. Nikt nikogo nie okradł, nie zamordował - Matko, co ja piszę! ### Kasujemy.
Dzień, jak co dzień, tyle że byłam na ślubie koleżanki z pracy. Znaczy sobota. Koleżanka poprosiła, żeby zamiast kwiatów przynieść przybory szkolne, które chcieli z mężem sprezentować dzieciom z domu dziecka. To było wyzwanie. Z kwiatami byłoby prościej: "Dzień Dobry! Potrzebuję bukiet na ślub. Jakie kwiaty? Mogą być te. Za ile? Za X złotych" I załatwione. Pani florystka zrobi co trzeba. Z pomocami większy kłopot. Bo trzeba samemu dokonać wyboru (w okolicy brak młodocianych konsultantów), chciałoby się kupić jak najwięcej, jak najfajniejszego, i nie wypada kupować badziewia. Może to zabrzmi okropnie, ale swojemu Bachorkowi pewnie jakoś wcisnęłabym taniznę z supermarketu*, ale kiedy kupuję coś dla dziecka, którego nie spotkam, to nie będę miała szansy wytłumaczyć dlaczego. Dlaczego uważam, że lepiej jest przemyśleć zakup i dokonać wyboru, na co wydać pieniądze.
Ja akurat nie uważam, że kupienie droższych zesztów do szkoły ma podnieść wartość dziecka. W oczach jego kolegów lub własnych. Naturalnie teoretyzuję, bo Bachorek nie ma jeszcze dwóch lat, ale kierunek myślenia raczej mi się nie zmieni. Jeśli przedmiot jest solidnie wykonany i mi się podoba, to ok. Biorę najtańszy z porządnych. Szmalec się nie zmarnuje. Znajdę dziesiątki pomysłów, jak wydać zaoszczędzone tu i tam złotówki. I niech mnie gęś kopnie, jeśli mój syn kiedykolwiek usłyszy ode mnie, że musi mieć markowe/najdroższe, bo jak ktoś nie ma markowego/najdroższego, to jest słabo.
Rodzina twierdzi, że "nie sztuką jest oszczędzać, sztuką jest zarabiać". Być może. Dla mnie, głupio i niepotrzebnie wydać ciężko zarobione przez siebie pieniądze, to żadna chwała. Zrezygnować z rozrzutności lub niefrasobliwości, to cnota. I tym optymistycznym akcentem zakończę.
Dobranoc :)
* Zakupy zrobiłam w supermarkecie i nabyłam: piórnik z wyposażeniem we wzór piracki, gumki do wycierania Scooby Doo, pięć zeszytów Hello Kitty, dwa zeszyty z owocami na plastikowych okładkach (przesłodkie! sama chciałabym takie mieć), trzy zeszyty z fajnymi kreskówkowymi zwierzątkami, nożyczki do papieru z rączkami w kształcie krokodyla, farby, komplet pędzelków i blok do malowania, i kleje z brokatem. Może coś jeszcze, ale nie pamiętam. Mam nadzieję, jakieś dzieciaki to ucieszy.
P.S. No i wyszedł mi post nie na temat. Widać ten był ważniejszy. A fasolnik kupiłam wczoraj na targu i spałaszowałam dziś z Rodziną, Bachorkiem i znajomymi. Ki czort? Taka fasolka szparagowa, zielona, tylko długa na jakieś 40 cm. W smaku inna od fasolki, ale porównywalna. Można jeść. Bachorek wciągał, jak Zakochany Kundel z kreskówki Disneya :)
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz